Art&Business m.in. o rankingu Los Angeles Times
Jedna z najlepszych działających dzisiaj grup rockowych pochodzi z Gdańska” – napisał Sasha Frere-Jones na łamach „Los Angeles Times”. Prezentując w grudniu swe ulubione płyty roku, amerykański dziennikarz wymienił aż trójkę polskich wykonawców: tworzącego muzykę elektroniczną Mirta, gitarzystę Raphaela Rogińskiego i właśnie gdańską grupę Trupa Trupa.
W międzynarodowym obiegu krytyki muzycznej, w dużej mierze składającym się dzisiaj z serwisów internetowych oraz blogów, komplementów pod adresem Polaków nie brakuje. Ale powyższe słowa zabrzmią donośniej, jeśli weźmiemy pod uwagę, kim jest Frere-Jones. Ten 48-latek to jedna z najważniejszych postaci amerykańskiej krytyki muzycznej. Przez 11 lat pracował dla „The New Yorkera”. (– Dla krytyka nie ma lepszego miejsca – jak sam podkreślał). Opuścił gazetę, żeby objąć stanowisko szefa muzycznego wielkiego serwisu Genius.com, ale po kilku miesiącach wrócił do prasy i dziś pisze w „Los Angeles Times”. Przykład Trupy Trupa jest charakterystyczny dla całego zjawiska zainteresowania polską muzyką. Grupa rzadko pojawia się nawet w polskich mediach, a płyty – pod względem stylistycznym porównywane z nagraniami starej psychodelii spod znaku wczesnego Pink Floyd bądź krajowej Ścianki – do niedawna wydawała własnym sumptem. System reagowania na takie alternatywne formacje jest dziś tak gęsty, a zarazem tak rozrzucony po świecie, że polski słuchacz coraz więcej zaskakujących informacji o krajowych formacjach może zdobyć z zagranicznych mediów. W wypadku Trupy Trupa wszystko zmienił blog 20 Jazz Funk Greats, który opublikował entuzjastyczną recenzję poprzedniej płyty zespołu, „++”. – Jej autorem i jednocześnie twórcą bloga był David McNamee, szef Blue Tapes and X-Ray Records, który moment po publikacji recenzji zaproponował nam wydanie u siebie nowego materiału – wspomina Grzegorz Kwiatkowski, gitarzysta i wokalistka gdańskiego zespołu, wskazując na wydawcę i jego kontakty jako źródło sukcesu. W ten sposób płyta „Headache” ukazała się w nakładzie wprawdzie niewielkim, ale od razu za granicą. Podobnie jak nowy, oczekiwany od prawie 20 lat album grupy Księżyc – legendy polskiej sceny alternatywnej lat 90. Wówczas w Polsce zachwycali oryginalnością: połączeniem muzyki dawnej, ludowej i minimalizmu. Przez lata trudną do zdobycia debiutancką płytę odkrywano na Zachodzie, aż wreszcie reedycję wydała mała brytyjska firma Penultimate Press kierowana przez podobnego do McNamee’ego pasjonata, Marka Harwooda. On również wydał w ubiegłym roku drugi album reaktywowanego Księżyca. Do nabywców w Polsce płyta trafiła później niż do Brytyjczyków. Płyta „Rabbit Eclipse” Księżyca stała się kolejną z polskich bohaterek różnego rodzaju plebiscytów organizowanych na koniec roku. Znalazła się w setce najlepszych płyt według szanowanego serwisu The Quietus. Były w niej zresztą jeszcze trzy polskie albumy: „HDDN” grupy RSS B0YS, „Point#3” WIDT i „Zamknęły się oczy ziemi” Starej Rzeki, czyli solowego projektu bydgoszczanina Kuby Ziołka. Ten ostatni znalazł się na miejscu drugim. Z kolei zajmujący się szeroko rozumianą sceną alternatywną magazyn „The Wire” na 16. miejscu swego zestawienia umieścił album wspomnianego Raphaela Rogińskiego „Plays John Coltrane and Langston Hughes. African Mystic Music”. Gitarowe interpretacje utworów Coltrane’a z tej płyty krytyk pisma, Brian Morton, już wcześniej ocenił jako wyjątkowo udane na tle tego, co się z Coltrane’em robi na świecie. Gdybyśmy mieli teraz prowadzić śledztwo, by odnaleźć źródła tego rozsianego po świecie zainteresowania polską sceną alternatywną, linie poprowadzone od większości wymienionych wytwórni, wykonawców i mediów skrzyżowałyby się w jednym punkcie. Przy nazwie festiwalu Unsound – krakowskiej imprezy, której zagraniczne edycje odbywają się od lat w różnych miejscach świata, m.in. w Londynie, Toronto i Nowym Jorku. Tę ostatnią Jon Pareles z „New York Timesa” opisał jako wzorcową. Nie mniej entuzjastyczny był Frere-Jones. Co ważne, na każdej z imprez organizowanych przez twórców Unsoundu – Mata Schulza z Australii oraz jego krakowską partnerkę Małgorzatę Płysę – zawsze występowali wspólnie światowi oraz polscy artyści. A na miejscu pojawiała się coraz szersza reprezentacja międzynarodowych mediów. Unsound nigdy szczególnie nie eksponował swej roli w promocji polskiej muzyki – odgrywał ją niejako przy okazji. Dziennikarze „The Wire”, Quietusa, Resident Advisor czy też Frere-Jones przyjeżdżali do Krakowa albo przychodzili na organizowane w swoich krajach imprezy po to, by zobaczyć pewien kuratorski wybór muzyki elektronicznej, improwizowanej, klubowej. Wychodzili ze znajomością polskich nazw i nazwisk. Choćby RSS B0YS, Rogińskiego, Mirta czy Roberta Piotrowicza, którzy grywali tam w ostatnich latach. Philip Sherburne z serwisu Pitchfork w swojej relacji opisywał, jak koncert polskiego hiphopowego duetu SYNY na Unsoundzie nagrywał telefonem modny chicagowski producent RP Boo, pokrzykując, że świetne. Polska prowadzi oczywiście jednocześnie politykę promocji krajowych artystów – choćby za sprawą Instytutu Adama Mickiewicza i programu „Don’t Panic, We Are From Poland” (którego autorzy mieli świadomość, że w niszy tradycyjnie już łatwiej nam przedrzeć się na Zachód niż w głównym nurcie popu) – ale dużo w tej dziedzinie działo się przez lata samoistnie. Właśnie dzięki rosnącej frekwencji zagranicznych dziennikarzy na polskich imprezach muzycznych, w tym Off Festivalu czy Open’erze, gdzie polskich artystów zdarzało się komuś z zagranicznych mediów zobaczyć niejako przy okazji, a później ich nazwiska trafiały do festiwalowych relacji. Tak się szczęśliwie złożyło, że w ostatnich latach nauczyliśmy się szukać w naszej tradycji nie tylko tego, co światowe, łatwo przyswajalne w międzynarodowym obiegu, ale także tego, co nas wyróżnia. Nie chodzi wyłącznie o dość oczywiste przykłady polskiej sceny jazzowej z Tomaszem Stańką przypominającym tradycję Komedy albo Kapelę ze Wsi Warszawa w spektakularny sposób przetwarzającą wątki ludowe. Chodzi np. o spuściznę po Studiu Eksperymentalnym Polskiego Radia, które takiej fali wznowień (archiwalna seria oficyny Bôłt, pierwsze płytowe wydania muzyki Eugeniusza Rudnika), artykułów oraz filmów („15 stron świata” o Rudniku) nie doczekało się przez dekady. A powstają także liczne płyty z reinterpretacjami nagrań z SEPR, wreszcie płyty młodych wykonawców, którzy w jakiś sposób się w tę tradycję wpisują. Choćby cały cykl świetnych form z pogranicza słuchowisk radiowych, utworów o charakterze narracyjnym, czasem wręcz reportażowym, jak „Samoobrona” Roberta Piotrowicza i Lukáša Jiřički, „Fortepian Chopina” tria Lenar / Masecki / Zrałek, a ostatnio „Robot Czarek” Kamila Szuszkiewicza. Przybysze z zagranicy zastają też u nas dość wyjątkową scenę improwizacji, która powstała częściowo w oparciu o zjawisko yassu z lat 90., a częściowo – wokół modnego ostatnio nurtu nowej muzyki żydowskiej. To pole, na którym działają Rogiński, członek formacji Cukunft i Shofar, lecz także dawny yassowiec Mikołaj Trzaska czy Wacław Zimpel, cała grupa dużych osobowości. To środowisko, które z perspektywy Nowego Jorku (gdzie grywał np. dobrze przyjmowany Shofar) jest czymś intrygującym, bo ożywia nurt, na który nowojorczycy wydawali się mieć patent za sprawą kręgu wytwórni Tzadik, prowadzonej przez Johna Zorna. Muzyczny wpływ Zorna w ostatnich latach wyraźnie słabnie, a polska scena muzyki żydowskiej, ze wsparciem kilku festiwali i charakterystycznymi muzykami, ciągle zwyżkuje. Na muzykę, która z jazzem i improwizacją ma coś wspólnego, jest u nas zresztą urodzaj, co zauważają zagraniczni muzycy. Wybitna postać sceny chicagowskiej Rob Mazurek grywa z naszym wrocławskim Mikrokolektywem, członkowie cenionego portugalskiego Red Trio – z Piotrem Damasiewiczem i Gerardem Lebikiem, a Ken Vandermark i Tim Daisy – z Zimplem czy Trzaską. Zagraniczni goście nie musieli za to wypatrywać u nas gwiazd black metalu, bo dawno już je znali. Szeroko pojęta muzyka metalowa, która od lat zastępuje w Polsce orkiestry dęte jako rodza
j inicjacji muzycznej dla młodzieży z mniejszych ośrodków, odnosi sukcesy i artystyczne, i komercyjne. Znów odłożyć na bok można wielkie gwiazdy w rodzaju Behemotha. Bo i bez tej formacji pozostanie sporo do słuchania, m.in. brylująca na listach krytyków od paru lat Mgła (płyta „Exercises in Futility”) czy Furia (zeszłoroczny „Nocel”), ale też sensacja 2015 roku – Batushka (album „Litourgiya”), łącząca estetykę pieśni prawosławnych z ekstremalną wersją black metalu. Ten ostatni od lat, nie tylko w Polsce, wpływa na sferę alternatywnego rocka. Stąd zagraniczne uznanie dla dronowej formacji Echoes of Yul czy wreszcie Starej Rzeki, bo i Kuba Ziołek, choć bezpośrednio rzadko się do black metalu odwołuje, wykorzystuje pewne techniki i brzmieniowe elementy tej muzyki. I jest to jeden z detali nadających jego nagraniom szczególny charakter. A coś, co światową krytykę może dziwić, to fakt, jak mocna jest korespondencja między tymi teoretycznie odległymi środowiskami. To atut wynikający ze stosunkowo niewielkich – w porównaniu choćby z krajami anglosaskimi – rozmiarów sceny alternatywnej w Polsce. Oraz elastycznego planowania festiwali i oferty wydawców. Zaglądając do nas w ostatnich latach, światowe media musiały się natknąć na prawdziwą eksplozję małych wydawców muzycznych, publikujących płyty na fizycznych nośnikach (często analogowych – winylach lub kasetach) w nakładach od kilkudziesięciu do tysiąca sztuk. Większość z nich powstała w ostatnich pięciu, dziesięciu latach. Bocian, Monotype, Bôłt, Requiem czy BDTA wpisują się w tradycję szeroko rozumianej awangardy. Mik.Musik skupia się na muzyce elektronicznej, U Know Me wydaje ambitną muzykę klubową, Zoharum specjalizuje się w nurcie dark ambient, Instant Classic – w nieortodoksyjnie rozumianej psychodelii, Wytwórnia Krajowa i Thin Man Records wydają piosenki i rocka. Bardzo eklektyczny profil mają kasetowe wydawnictwa Sangoplasmo, Wounded Knife czy Jasień. Podobnie różnorodna jest oferta działającego od ponad dekady warszawskiego Lado ABC. Oficyna Pointless Geometry docenione za granicą wydawnictwo duetu WIDT – łączące muzykę i sztuki wizualne – opublikowała na kasecie VHS. Jednak dystrybucja nie jest ani tak trudna, jak się wydaje, ani ograniczona do Polski. Niemal wszystkie wydawane przez powyższe firmy albumy są dostępne w serwisach ułatwiających niezależnym sprzedaż cyfrowych i fizycznych płyt na całym świecie. – Wraz z pojawieniem się takich platform, jak 8Merch.com albo Bandcamp, zniknęły problemy związane z poszukiwaniem kanałów sprzedaży muzyki – zwracał uwagę Maciej Stankiewicz z Instant Classic w wywiadzie przed dwoma laty. Niby więc wydawcy działają lokalnie, ale docierają do globalnej publiczności. Maciej Mehring z Zoharum w ankiecie „Polityki” wspominał nawet o tym, że rozróżnienie na to, co polskie i zagraniczne, w wypadku rynku najmniejszych wydawców nie ma sensu. Recenzje płyt z poszczególnych firm ukazują się na świecie, bo oficyny współpracują z zachodnią prasą. A to zdejmuje odpowiedzialność za promocję z samych artystów. – Od kilku lat praktycznie nie wysyłam już płyt do recenzji. Robią to w moim imieniu polskie wytwórnie: Zoharum, Instant Classic, Monotype, Bocian Records, Wounded Knife itd. – mówi perkusista Rafał Iwański znany z grup Hati, Kapital i Alameda 5, nagrywający też solo jako X-Navi:Et. W latach 90. mieliśmy nadzieję, że któraś z naszych lokalnych gwiazd stanie się globalną. Teraz trzeba nie lada refleksu, żeby zdążyć poznać lokalnego artystę przed takim choćby Sashą Frere-Jonesem.