Gazeta.pl / Iceland Airwaves
Krytycy z najważniejszych amerykańskich mediów muzycznych byli zachwyceni, kiedy gdańscy muzycy prezentowali na scenie swoje najnowsze utwory. A cały festiwal w Reykjaviku okazał się imprezą niezwykle oryginalną i ciekawą.
W Reykjaviku zakończyła się jubileuszowa, dwudziesta edycja festiwalu Iceland Airwaves. Przez kilka dni w prawie wszystkich klubach, restauracjach, a nawet kościołach stolicy Islandii brzmiała muzyka. W programie przeważali oczywiście wykonawcy z wyspy, ale nie zabrakło także przedstawicieli innych krajów. Jedynym reprezentantem polskiej sceny muzycznej była gdańska formacja Trupa Trupa. Jej członkowie zagrali dwa niezwykle gorąco przyjęte przez międzynarodową publicznością koncerty. Zaprezentowali premierowo kilka utworów z powstającej właśnie płyty. Przedstawiciele amerykańskiej branży muzycznej, których w Reykjaviku było wyjątkowo dużo, wyraźnie dawali do zrozumienia, że są oczarowani polskim zespołem i jego twórczością.
Islandzka impreza, wzorowana na innych miejskich festiwalach promocyjnych, jest od nich jednak pod wieloma względami zupełnie inna. O tym, czym się różni, najlepiej świadczą dwa wydarzenia. Festiwal rozpoczął się od koncertu Soley, jednej ze sporych gwiazd islandzkiej sceny muzycznej, który odbył się wczesnym rankiem w domu starców. Na sali równie dobrze bawili się seniorzy na wózkach inwalidzkich, przedszkolne dzieci i niewyspani hipsterzy. Do widzów dołączył też… prezydent Islandii, który wygłosił krótkie, całkowicie pozbawione zadęcia i politykierstwa przemówienie o jednoczącej roli muzyki. Jeden z festiwalowych wieczorów zamykał natomiast „secret show” zorganizowany w prywatnym mieszkaniu. Trzy artystki – na co dzień całkiem spore gwiazdy, współpracujące m.in. z takimi wykonawcami jak Sigur Ros i The National – zagrały bardzo intymny, akustyczny, pełen humoru koncert, podczas którego prezentowały swoje piosenki, ale bawiły się też jak dzieci, próbując grać z nut utwory renesansowych kompozytorów, własne wersje, czy raczej pastisze, znanych przebojów albo po prostu improwizując.
Bardzo osobisty i wspólnotowy charakter słuchania muzyki, nacisk raczej na zabawę i bliskość i radość niż na karierę – na festiwalu w Reykjaviku było widać na każdym kroku, że to są sprawy, na których islandzkim artystom zależy najbardziej. I że scena muzyczna na tej wyspie jest naprawdę inna niż gdziekolwiek.
Islandzki festiwal pokazywał też dość dobitnie, że muzyka na tej zimnej wyspie jest naprawdę odmienna od tego, co gra się w innych częściach świata. Po pierwsze ze względu na specyficzny klimat, budowany z kilku elementów. Najważniejszym z nich jest z pewnością brzmienie wielu islandzkich wykonawców: często bardzo atmosferyczne i przestrzenne – tak jakby muzycy inspirowali się surowością klimatu i przyrody swej ojczyzny. Dodatkowym drobiazgiem, który wpływa na nastrój wieku piosenek, jest język – jeden z najbardziej archaicznych na świecie – który nawet tekstom o banalnych sprawach nadaje swego rodzaju podniosłości. Po drugie: na festiwalu wyraźnie było widać, że artystom z Islandii bardzo daleko jest do schematyzmu, który zaczyna coraz bardziej niszczyć kreatywność sceny muzycznej w Europie. Wycieczka po klubach, w których odbywały się festiwalowe koncerty była jak patrzenie przez kalejdoskop z bardzo kolorowymi elementami. Islandzcy muzycy układali z nich zupełnie nowe, często bardzo zaskakujące wzory, nie oglądając się na to, co jest modne i co grają zespoły, które w ostatnich sezonach zrobiły wielkie kariery.
Festiwal w Islandii był inny jeszcze pod jednym względem. Był jedynym z ważnych i liczących się imprez tego typu, w którego programie wyraźną większość stanowiły kobiety. Dziewczęta można było znaleźć w składach wielu zespołów, prezentujących się na festiwalu, nie mało było takich, w których mężczyzn nie było wcale. Kobiety pokazywały, że nie ma dla nich gatunkowych ograniczeń, równie dobrze radziły sobie z delikatnym, akustycznym folkiem, jak i ostrym, wręcz metalizującym graniem. Ciekawie wypadł eksperyment dwóch artystek występujących pod pseudonimem Madonna + Child. Przygotowały intensywny, performatywny występ, podczas którego zaprezentowały się przebrane za postaci z japońskiego anime. Wokalistka znana jako Special-K przygotowała audiowizualne widowisko, które imponowało mnogością barw. Kolektyw Gruska Babuska przyciągał energią i żywiołowością na scenie. Dobre wrażenie robiło też trio Ateria. Mroczne, folkowe, ale zarazem mocno gotyckie piosenki swoim depresyjnym klimatem momentami niemal mroziły krew w żyłach słuchaczy.
Szeroką gamą możliwości zachwycała publiczność artystka znana jako Mr. Silla. Na swoim autorskim koncercie płynnie przechodziła od dynamicznego electro rocka do delikatnego dream popu. Na dodatek podczas festiwalu wspierała gościnnie innych wykonawców, z równym powodzeniem śpiewając rzewny soul i eteryczny folk.
Spośród wykonawców z innych krajów wyróżniło się przede wszystkim kilka wokalistek, które zachwycały niezwykłymi głosami albo pomysłami na piosenki. Amerykańska raperka Tierra Whack, która kilka miesięcy temu zrobiła sporo zamieszania swoim konceptualnym video albumem, pokazała że na scenie radzi sobie równie dobrze. Podczas swojego koncertu, krótkiego tak bardzo jak płyta, zaprezentowała porywającą charyzmę i żywiołowość. Norweżka występująca pod pseudonimem Aurora, dobrze znana polskiej publiczności, nie po raz pierwszy udowodniła, że ma jeden z najbardziej oryginalnych głosów na współczesnej scenie muzycznej: delikatny, a jednocześnie posiadający wielką moc.
Typowana na ważną nową twarz brytyjska wokalistka Tawiah, dała do zrozumienia, że wiązane z nią nadzieje nie są ani trochę na wyrost. Wciąż jeszcze nastoletnia Amerykanka Lindsey Jordan, występująca pod nazwą Snail Mail, też z powodzeniem udowodniła, że jak najbardziej należy się jej miano najciekawszej singer/songwriterki swojego pokolenia.
Ale najmocniejszy i najbardziej pamiętny koncert zaprezentował w Reykjaviku miejscowy zespół – muzycy grupy Solstafir, grającej porywające połączenie post rocka z post metalem, choć nie od dziś znani są z bardzo emocjonujących koncertów, tym razem przeszli samych siebie. Nawet to, że grali w eleganckiej sali islandzkiego Teatru Narodowego nie powstrzymało ich przed rozpętaniem prawdziwego piekła na scenie, a wokalistę – przed spacerem po oparciach foteli między widzami, z którymi witał się serdecznie, pozował do zdjęć i tańczył. Żywiołowość muzyków i siła ich nastrojowych, ale pełnych energii kompozycji robiła ogromne wrażenie. W drugiej połowie listopada Islandczycy będą grali dwa koncerty w Polsce – zdecydowanie warto skorzystać z okazji, żeby zobaczyć ich na scenie.