Recenzja EP – Gazeta Wyborcza
Na swój debiut muzycy zespołu kazali czekać swoim wielbicielom dość długo. Fani zdążyli już przecież nauczyć się tekstów utworów na pamięć i śpiewać je wraz z wokalistą. Dziś wreszcie nastąpił moment, kiedy wszyscy będą mogli posłuchać tych piosenek w wersjach studyjnych. A dokładniej – czterech piosenek, bo tyle muzycy grupy zdecydowali się zamieścić na swej debiutanckiej epce, zatytułowanej – po prostu – “Trupa Trupa EP”.
To płyta, która pod wieloma względami jest bardzo mocno “na nie”, dlatego łatwiej napisać, czym nie jest. Przede wszystkim – jest bardzo niemodna. Gdańscy artyści bardzo skutecznie uniknęli łatwej pułapki wskakiwania do pędzącego w kierunku wielkiej popularności wagonu któregoś z popularnych obecnie gatunków muzycznych.
Artyści nie uśmiechają się więc do tysięcy miłośników studenckiego rocka, grając muzykę, której kanon już dawno temu ułożyli i zatwierdzili na całe lata muzycy formacji Pidżama Porno; nie puszczają spod długiej grzywki oka do sympatyków indie rocka; nie próbują zrobić kariery na scenie tanecznej, leniwej, inteligentnej czy jakiejkolwiek innej elektroniki. Nic z tych rzeczy.
Muzycy Trupy Trupa bardzo skutecznie reanimują coś, co wydawać by się mogło zimnym już muzycznym trupem. I robią to z wielką pomysłowością oraz – posługując się cytatem z jednej z piosenek – z godnością. Ich muzyka wywodzi się w prostej linii z tradycji starego, gitarowego rocka, której patronują zarówno ci, którzy go w zasadzie wymyślili, czyli choćby muzycy grupy The Beatles, ale także ci, którzy z wielkim powodzeniem tworzyli na jego poboczach – bo przecież nie da się ukryć stojących za poszczególnymi utworami inspiracji twórczością choćby The Velvet Underground czy klasyków zimnej fali. Dziś grać beatlesowskie melodie z niemal bluesowymi solówkami – to prawdziwa alternatywa. W tym sensie Trupa Trupa jest absolutnie bezkompromisowa.
Podobnie jest, jeśli chodzi o teksty piosenek. Bo przecież o wiele łatwiej byłoby śpiewać o beztroskiej nastoletniej miłości albo snuć bezpłodne frazy o niczym. Ale nic z tych rzeczy. W piosenkach Trupy Trupy usłyszeć można frazy bardzo gorzkie – bo czyż opowieść o utracie w zamykającej ten materiał piosence “Leather Jesus” nie jest bluesem iście hiobowym? Można usłyszeć także frazy kipiące graniczącą z groteską ironią – bo czyż nie gryzie szyderstwem miłosna historia ubrana – całkiem dosłownie – w kreacje rodem z najgorszego “lumpexu” z piosenki “Koszula w kwiaty”? Usłyszeć można wreszcie w tych utworach jeden z najbardziej poruszających opisów brutalnej współczesności – piosenka “Opór” powinna z miejsca trafić do antykonsumpcyjnego, antysystemowego, antykorporacyjnego kanonu, choć jest przecież jak najdalsza od punkowej dosłowności i manifestacyjności. Ta wizja, w której ginsbergowski “moloch” okazuje się ostatnią “ucieczką głodnych i spragnionych”, a ktoś “ukradł nasz czas i wybudował miasta”, przeraża i porusza. A kiedy wokalista grupy śpiewa, że “spacerowanie po cmentarzach będzie znowu modne”, cień pustki natychmiast staje za słuchaczem tak blisko, że na karku poczuć można jej zimny oddech. Bo przecież nawet świadomość, że to ironia, zupełnie w tym przypadku nie pomaga i nie pozwala się nie bać. I pewnie między innymi dlatego tak trudno zrealizować kluczowy dla tego utworu postulat, by stawiać “opór z godnością”. Ale trzeba przynajmniej próbować.