Recenzja Headache – Music is
Krótko sformułowane przesłania, tekstowy minimalizm w nihilistycznej postaci, muzyczne niedostosowanie. Elementy, z których Trupa Trupa tkała swoje poprzednie albumy, na „Headache” dalej są obecne – być może nawet jeszcze bardziej zaznaczone niż poprzednio.
O ile jednak drugi album kwartetu to wieloaspektowy skok naprzód, tak pomiędzy „++” a pozycją najnowszą nie ma już aż tak znaczących różnic, przynajmniej w kwestii narzucenia sobie muzycznej stylistyki. Co nie znaczy, że tych zmian nie ma wcale czy są mniej ważne dla zespołowego rozwoju – wręcz przeciwnie.
Zmierzenie się z „Headache” nie wywołuje tytułowego bólu głowy, choć może okazać się nieregularną bitwą sprzeczności uczuć – począwszy od zachwytów nad zmianą i niespodziewanym powiewem nowości, poprzez przesyt i zagubienie, aż do ponownej stabilizacji uczuć, która tworzyszy aż do ostatniego przesłuchania albumu. Zdaje się jednak, że nic tak nie ugruntowuje pewności odczuć, niż zagwarantowanie podobnych wahań nastrojów. I chociaż odbiór tego albumu może być momentami zmienny, to kwestia spójności w samym zespole jest tu zbyt wyraźna, by w jakiś sposób ją dyskredytować.
Można się zastanawiać co zadziałało najbardziej – porzucenie sporej dawki (wciąż wyczuwalnej) groteskowości, teatralności, pozbycie się dominujących na poprzenim albumie organów, czy osoba Michała Kupicza w roli producenta, który odnalazł w zespole to, co wcześniej zostało tylko lekko odkryte na „++”. Przyczyn można doszukiwać się oczywiście więcej, poczynając od standardowej – i do znudzenia powtarzanej przy takich okazjach – formułki o dojrzałości, której chyba żaden z tej czwórki nie chciałby sobie nagle wpisywać w artystyczne CV. A jednak jak nigdy Trupa Trupa nie tylko świetnie prezentują się od strony muyzczno-tekstowej, co po prostu doskonale współgrają, a ich więź udaje się uchwycić w tych utworach.
Spójne brzmienie, dalekie w swojej wymowie od garażowych gitar przynosi swoje efekty. Bo nawet jeśli pewne efemeryczne oznaki dawnej Trupy słychać w początkowych minutach albumu, to mamy do czynienia z nowym porządkiem. Budowane poprzednio podstawy naruszono i przekształcono, co wzmocniło wymiar kompozycyjny – zamiast snujących się niepotrzebnie fragmentów dostajemy psychodeliczny trans („Halleyesonme”), za gitarowe popisy otrzymujemy swobodne, przemyślane dźwięki i odpowiednio melodyjne ułożenie. A wszystkim tym zdają się rządzić odpowiednio dobrane proporcje – nawet, jeśli końcówka albumu przynosi pewien jakościowy chaos gubiącego nas w uczuciach utworu tytułowego czy denerwującego wokalu „Picture Yourself”.
Na pierwszy plan wysunięto wcześniejsze zapędy w kierunku muzycznej psychodelii. Nie ma tu jednak niepotrzebnych dźwiekowych nagromadzeń, a zamiast tego mamy klarowność brzmienia wszystkich instrumentów. Do tych należy wpisać także klawisze, odgrywające kluczową rolę w rytmicznej warstwie jednej z najmocniejszych pozycji na krążku – „Wasteland”. W dalszym ciągu znajdziemy tu złowrogo-cyrkową aurę (pełne perkusyjno-gitarowych uderzeń „Getting Older”) i efekt narastającego mroku („Snow”), jednak tym razem są to formy na tyle przemyślane, że nie męczące przez ani jedną sekundę swojego trwania. W tym wszystkim wygrywa jednak opcja nieco bardziej romantyczna, o ile w ogóle można użyć tego słowa. Trupa Trupa nie grała bowiem nigdy tak melodyjnie i spokojnie, jak chociażby w przypadku podkolorwanego refrenowymi wykrzyknieniami”Sky is Falling”, czy dwóch perełek – beatlesowskiego, niemalże popowego i kojącego (nawet przy podkreślanych klawiszami słowach let it burn) utworu „Rise and Fall” oraz „Give ‚em All”, które okazuje się całkiem melodyjną kołysanką.
Do ewidentnych zalet zapisać też należy wokal Grzegorza Kwiatkowskiego, który zamiast uciekać się do bezsensownego wrzasku, niejednokrotnie tonuje swoje głosowe uniesienia, co czyni go o wiele przyjemniejszym w odbiorze. Po cierpiętniczych, na wpół wykrzykiwanych frazach – wykonywanych w części także przez Wojtka Juchniewicza – kwestia wokalna na „Headache” przybiera inne, ciekawsze oblicze – te, w którym można znaleźć przyjemny śpiew („Sky is Falling”, „Give ‚em All”).
Ta płyta to nic innego jak poświadczenie wcześniejszych aspiracji i prób wytworzenia sobie własnej muzycznej przestrzeni. Pod tym względem „Headache” góruje nad każdym wcześniejszym etapem, na którym grupa się znalazła, a być może także wygrywa w kategorii jednego z bardziej zaskakujacych, przemyślanych brzmień – i tak mocno zakotwiczonej w nieco bardziej niszowym obliczu muzyki rockowej – trójmiejskiej sceny. To wciąż nie przełom, ale jego najpewniejszy zwiastun.