Recenzja Headache – Muzyczny Horyzont
Szukam jakichś słów na początek, które niewtajemniczonym mogłyby przybliżyć twórczość Trupa Trupa i przychodzi mi to z niemałym trudem. Chociaż – czekajcie. Wyobraźcie sobie zbitkę paru brudnych gatunków muzycznych, takich jak grunge, noise rock czy muzyka garażowa.
Macie? To teraz ową mieszankę zdeformujcie – niczym odbicie w krzywym zwierciadle – pogłosami, efektami i dźwiękami poza skalą. Oto właśnie Headache, od którego istotnie może rozboleć głowa. Ale to chyba najprzyjemniejszy ból, jakiego do tej pory doświadczyliście.
Nazwa gatunku powyżej jednoznacznie mówi – post rock. To jednak wyraz swoistej recenzenckiej bezradności, bo gdańszczanie rozsadzają wszelkie ramy, jakie próbuje znaleźć się dla ich twórczości. Bezkompromisowo łamią oni utarte schematy i chadzają własnymi, mocno zawiłymi ścieżkami. Po przesłuchaniu albumu do głowy przychodzą jedynie pewne etykietki: brud, mrok, ironia, nuta surrealizmu. Tego typu skojarzenia są jednak symptomatyczne, bo zamiast na muzyce, słuchacz skupia się głównie na sugestywnym klimacie. A ponieważ – jak widać – próba jego wykreowania zakończyła się powodzeniem, Headache to płyta co najmniej dobra.
Przejdźmy jednak do szczegółów. Na krążku rozsiano pewne tropy stylistyczne, które odnoszą nas w różne miejsca, nie wyznaczając zarazem żadnego, jednoznacznie obranego kierunku. Weźmy Sacrifice – brytyjskie brzmienie, typowo wyspiarski, potęgowany pogłosami chłód, klimat idealny na pochmurniejszy dzień lata. Ale zaraz potem pojawia się Wasteland, czyli punktowany kawałek z przesterem na bębnach, który zdradza wpływ piwnic Seattle w połowie lat 80. Jeszcze inną manierę prezentuje kakofoniczne Headache, rozciągnięty na dziewięć minut kawałek, opartym na starym, dobrym crescendo, rozpropagowanym przez Bolero Maurice’a Ravela. Jeżeli zaś coś łączy te różnorodne kompozycje, to właśnie konsekwentnie kreowana wokół nich atmosfera trzeszczących wzmacniaczy, pogłosów, przesterów, sprzęgnięć, dysharmonii oraz innych tego typu niedbałości. Swoje robi również wokal, który – w zależności od utworu – przechodzi od szeptu w krzyk, w obu przypadkach brzmiąc tak samo intrygująco. „Zaintrygowanie” jest zresztą słowem-kluczem, pozwalającym Headache w sposób spójny odczytać. Gdańszczanie chcieli nas zaciekawić, wciągnąć w pewną grę, konwencję i – przyznaję – świetnie im się to udało.
Tu jednak pojawia się miejsce na potencjalny zarzut, który może dawać pretekst do obniżenia końcowej noty. Otóż kiedy wraz z wybrzmieniem ostatniego utworu, a jest nim kakofoniczne, trącające nieco zimną falą Picture Yourself, przychodzi chwila refleksji, dojść można do wniosku, że Trupa Trupa zepchnęła gdzieś muzykę na dalszy plan. Krążek został zdominowany zabiegami formalnymi, zaś Headache dręczy nieprzyjemna przypadłość przerostu formy nad treścią. W żadnym razie nie chcę powiedzieć, że oznacza to brak owej treści, tak bowiem w żadnym razie nie jest. Chodzi jedynie o to, że słuchacz taką płytą czuje się przytłoczony lub stłamszony – być może również boli go głowa – ale ostatecznie niewiele z niej wynosi, prócz szczerego zaciekawienia. Czy to źle? Niekoniecznie; śmiem twierdzić, że fani takich grup jak Kobong potraktują te słowa jako rekomendację.
Dlatego kto lubi takie ekscentryczne brzmienia, powinien podnieść sobie końcową ocenę. Ostatecznie Trupa Trupa okazuje się zespołem unikalnym – i to nie tylko w skali naszego kraju. Jeżeli dodatkowo weźmiemy pod uwagę angielskiego wydawcę i zagraniczne recenzje profesjonalnej prasy – pozytywne, rzecz jasna, możemy mieć nadzieję na światową karierę gdańszczan. Headache dobrze ją zapowiada – to prostu solidna, oryginalna i klimatyczna płyta.