Recenzja Headache – Na Ripicie
Zapamiętajcie to, co teraz napiszę. Jak wyjdzie nowa płyta zespołu Trupa Trupa zatytułowana “Headache”, to będzie już bardzo niedługo, to po pierwsze posłuchajcie jej. Rzadko zdarza się tak silny rozwój pod względem kompozycyjnym i brzmieniowym.
Oczywiście mogę tu się zastanawiać na ile to zasługa producenta (tzw. efekt Kupicza) a na ile też rezygnacja z organów jako podstawy brzmienia. Nie da się ukryć, że “Headache” brzmi około tysiąca razy lepiej niż “++”. Strasznie mnie smuci jak niewielu dziennikarzy zwraca uwagę na tę jedną z najistotniejszych dla muzyki kwestię. Produkcję i efekt masteringu można porównać do montażu w filmie: niby tam jest ten scenariusz i reżyser i Eward Norton, ale ostateczne WRAŻENIE widza kształtuje montaż. I to wrażenie, z którego podczas obcowania z dziełem nie zwracamy uwagi. Mnie się i mówie to poważnie poprzednie nagrania TT nie podobały. Miałam poczucie, że są zbyt teatralne, zbyt groteskowe, jakby histerycznie wyskakiwał mi z nich nagle niezalowy Bertolt Brecht. Na pewno miało na to wpływ właśnie wyeksponowanie organów na pierwszy plan i pojawiające się znienacka histeryczne gitarowe solówki. I nagle Trupa Trupa nagrywa album na którym przenikają się brzmienia psychodelicznie niezależne (i.e. Tame Impala), gdzie gitary tworzą konsekwentną tkankę i to w ramach zróżnicowanych kompozycji, bo z jednej strony są tu melodie na modłę ELO w najlepszym wydaniu, a z drugiej nojzowo, prawie swansowa końcówka, tytułowy utwór z konsekwentnie budowanym napięciem, oparty jednocześnie na repetycji melodyjki na gitarze i stopniowym operowaniem głośności, aż po eskalację od której mam ciarki i włosy mi stają na rękach. O właśnie. Posłuchajcie od razu jak już wyjdzie (7 marca) tego tytułowego utworu. Jestem pewna, że to będzie jedna z najlepszych polskich płyt tego roku. Naprawdę się tego nie spodziewałam i bardzo jestem ciekawa jak zabrzmi na żywo.
Małgorzata Halber, www.facebook.com/NaRipicie