Recenzja Headache – Onet.pl
Kiedy zespół nazywa się Trupa Trupa, a płyta “Headache”, to wydaje się, że lekko nie będzie. Rzeczywiście, podróż przez jej zawartość bywa trudna i niepokojąca. Jest również głęboko satysfakcjonująca.
W Trupie Trupa jest ich czterech: Grzegorz Kwiatkowski, Tomek Pawluczuk, Wojtek Juchniewicz, Rafał Wojczał i są z Gdańska. Poza tym, dość oszczędnie dawkują wiadomości na swój temat. Z informacji prasowej wynika niewiele ponadto, że wydaje ich brytyjski label Blue Tapes, który ma w katalogu Tashi Dorji, Katie Gately i Father Murphy (co nie musi wiele mówić). Z ich Facebooka dowiemy się tylko, że grają “alt rock”, choć mogliby rzucić paroma dużymi nazwami. W entuzjastycznych recenzjach “Headache” pojawiają się głosy, że słychać tam echa XXX, momentami kojarzą się z legendarnymi YYY, a ta psychodelia to jak u ZZZ. Takie porównania ułatwiają opisywanie muzyki, ale u Trupy Trupa nie ma być łatwo.
Kiedyś sami siebie nazywali zespołem funeralno-cyrkowym. Pretensjonalnie? Trochę tak. I kiedyś było w ich graniu sporo zmanierowania. Poprzednia płyta nagrana była w synagodze, dużo było na niej organów i promował ją kawałek “I hate”. Nawet tytuł miała mało przystępny: “++”. A to była całkiem dobra płyta. Tylko zbyt hermetyczna, “dla fanów”. Tym razem jest znacznie bardziej normalnie. “Headache” nagrali w zwykłym studiu, nauczyli się z umiarem korzystać z organów, za produkcję odpowiedzialny jest Michał Kupicz, człowiek o midasowym dotyku. “Headache” nie jest stylistyczną woltą czy nowym rozdziałem w twórczości (choć ma wszelkie predyspozycje, by otworzyć nowy rozdział w karierze). Raczej dowodem na to, że konsekwentna i intensywna praca przynosi znakomite rezultaty. Trupa Trupa wciąż eksploruje przestrzenie gitarowego niepokoju, dalej lubi chropowate dźwięki.
Maksyma “mniej znaczy więcej” to wytarty komunał, który wszyscy znają, tylko jakoś nie każdy potrafi zastosować. Można napisać, że “Headache” to w sumie nieskomplikowane, gitarowe granie. Ale z tych prostych elementów Trupa Trupa utkała krętą i zawiłą opowieść. Trzeba dać jej trochę czasu i przestrzeni, żeby się rozwinęła. “Headache” oferuje odroczoną gratyfikację. Jeśli ktoś nie ma na takie zabawy czasu, to niech posłucha tytułowego utworu. “Headache” jest z jednej strony kulminacją napięcia budowanego od początku albumu. Z drugiej to taka 9-minutowa esencja tego, co się na płycie dzieje. Spokojny, nawet leniwy początek wprowadza powoli w transowe misterium. Mantrycznie powtarzane frazy “I dreamt of the wet and dry / I dreamt it was low and high” zamieniają się w nieokiełznany wrzask.
To, że “Headache” wydał zagraniczny label może być całkowicie nieistotne. Ale przecież zawsze jesteśmy zaelektryzowani tym, jak “nasi sobie radzą” zagranicą! Film “Ida” wchodzi do szerokiej dystrybucji, dopiero gdy na całym świecie stwierdzą “to naprawdę dobre” i przypieczętują Oscarem. Nasi nawet nie muszą sobie radzić, ważne, żeby w ogóle byli – przecież polscy aktorzy zwołują konferencje prasowe, by zaanonsować start amerykańskiej kariery. Trupa Trupa zafundowała nam w tym temacie piękną historię. Brytyjski dziennikarz i wydawca trafił na poprzednią płytę gdańskiego zespołu, stwierdził, że fajnie grają i że następną wyda w swoim malutkim, niezależnym labelu. Renoma Blue Tapes And X-Ray Records sprawiła, że “Headache” dociera do pasjonatów na całym świecie. Piszą teraz o “Headache” na swoich blogach, w językach, których nawet nie rozpoznaję. Może jest to sukces tylko w skali mikro, ale organiczny i niewspomagany. Czy nie o to nam właśnie chodziło? Żeby nasza dobra muzyka wychodziła w świat? A skoro ludzie ze świata stwierdzili, że jest dobrze, to może warto zacząć jej słuchać i u nas.