Recenzja Headache – Wywrota.pl
Trupa Trupa podąża tą samą drogą, na jakiej znalazła się już na poprzednim albumie. O ile jednak tam – co z bezpodstawnym uporem czyniłem (tutaj) – muzyczny styl zdawał się wyrastać z innych światów, tak teraz zyskał on właściwie samodzielność i stał się po prostu sposobem, w jaki gra Trupa Trupa.
Zapowiedzi Headache należy szukać wśród łagodniejszych fragmentów ++. Ta łagodność nie przynosi jednak ukojenia. To tylko rozciągnięcie niepokoju, bo drży on przecież na nowym albumie, ale trochę bardziej refleksyjnie. Drży gitarami, drży basem, drży… nieswobodną powolnością. Najłatwiej tego doświadczyć, odsłuchując drugi kawałek z płyty – Halleyesonme. Do muzycznego rozwleczonego napięcia wkrada się mantryczny dwugłos. Jest niebezpiecznie.
Wszystko zresztą zdaje się na trzeciej płycie TT spadać, upadać, znikać. Wszystko naznaczone jest jakimś końcem lub schyłkiem.
the sky is falling
and my body’s falling (…)
the sky is crashing
and my body’s crashing(…)
the sun is falling (…)
the sun is crashing
Ale nie tylko w The Sky is falling da się wyczuć ten grobowy – znany zresztą z Dwóch Krzyży – klimat. Trudno wyrazić go bardziej bezpośrednio niż w Sacrifice, gdzie pod koniec pada trywialne, ale mimo wszystko mrożąco przejmujące: we’ll just die.
Zresztą koniec wpisany jest już w początek, narodziny wiążą się ze zgonem. Choć wszystko jest płynne, niestałe, to jednak jest to płynność jednostronna. To świat, w którym wschód zapowiada zachód. Akt stworzenia – apokalipsę. To świat, w którym robiąc cokolwiek, starzejemy się, a właściwie ma się wrażenie, że czegokolwiek byśmy nie zrobili, to i tak się starzejemy. Banał? Pewnie tak, chociaż wydaje się jednocześnie zaprzeczeniem lansowanego powszechnie bycia młodym na zawsze, tego wiecznego utrzymywania formy. Ten banał powtarzany po wielokroć (jak w Getting older) staje się uciążliwy, to starzenie przestaje być banałem, przed którym można uciec, ale staje się obciążającym nas niepokojem.
Na Headache to właśnie powtarzanie, uparte nacieranie po wielokroć z tą samą frazą, tworzy niepokój, powoduje ów tytułowy ból głowy. Do jakiego utworu nie zajrzymy, wpadniemy w powtórzenia. I przez chwilę możemy zacząć bać się, że te – tak przecież banalne – myśli o końcu, o upadku nie są tak straszne, jak fakt, że ów upadek, owo spadanie, owo kończenie się powróci. Wiecznie powraca – w każdej kolejnej frazie, w każdym kolejnym wersie. W każdej kolejnej frazie, w każdym kolejnym wersie. W każdej…
there is no possibility
to refuse/reject a possibility
they will take
Powtarzalność oznacza jednak powrót. Koniec jest początkiem nowego? Utknęliśmy z bólem głowy w jakiejś dziwacznej muzycznej idei wiecznego powrotu? W jakimś uwznioślonym do metafory repeat wciśniętym na odtwarzaczu po to tylko, aby raz jeszcze odsłuchać opowieści o upadku? Koniec jest początkiem tego samego. Apokalipsa – ta duża i ta mała – jest tylko Wielskim Wybuchem, aktem stworzenia, zapowiedzią Chaosu, z którego po kolei wszystko raz jeszcze zacznie się wynurzać. Jakby kluczem stało się:
rise and fall
rise and fall now
Jednak wypada wspomnieć o szerszym kontekście, o dwóch niepokojących linijkach w Rise And Fall. O let it burn down i I just wanna die. Podmiotowi mówiącemu najwyraźniej niezbyt dobrze jest w świecie, który ciągle się powtarza. To raczej pętla, z której trzeba się urwać, aby nie zawisać na niej po raz kolejny. Jedyną ucieczką zdaje się odejście. Śmierć.
Wystarczy, że odmalujemy swój obraz i odejdziemy. Nie ma sensu powtarzać się, nie ma sensu mówić raz jeszcze tych samych banałów. Problem polega na tym, że chyba trzeba. I przepełniony paradoksalną nadzieją ostatni utwór (Picture Yourself) zdaje się nadzieją właśnie, gdy nagle raz jeszcze odpalimy Headache i usłyszymy: let it snow.
Odsłuchamy wszystko raz jeszcze, raz jeszcze aż do bólu głowy, aż do powtórzonego z tą samą nadzieją:
picture yourself and you’re gone
falling I’m falling