Recenzja Jolly New Songs – Gazeta Wyborcza
Nie grają bardzo skomplikowanej ani nowoczesnej muzyki, ale są mistrzami w swojej dziedzinie. Ładny, uporządkowany utwór Trupy Trupa zawsze w pewnym momencie w mgnieniu oka osunie się w chaos, nastąpi płacz i zgrzytanie zębów. Nikt nie robi tego tak dobrze.
Tęskniliśmy za zespołem, który będzie lubiany i chwalony na Zachodzie, będzie regularnie wydawał tam płyty, i oto jest. Co więcej, zespół ten buduje swoją pozycję niejako od dołu, bo w kraju nigdy nie miał statusu gwiazdy. Idzie więc inną drogą niż Hey, Myslovitz czy ostatnio Brodka, którzy usiłowali podbić świat, zdobywszy wcześniej uwielbienie polskich słuchaczy i krytyki. Może metoda Trupy Trupa będzie skuteczniejsza? Gdański kwartet wydaje właśnie płytę „Jolly New Songs” nakładem francuskiej wytwórni Ici d’ailleurs oraz angielskiej Blue Tapes and X-Ray Records. Przed premierą singiel zapowiadający album puszczały brytyjskie BBC Radio 6 czy amerykańskie stacje KEXP (Seattle) i WFMU (Nowy Jork). Dwa lata temu o albumie „Headache” oprócz opiniotwórczych blogów i prasy francuskiej pisały portale The Quietus, Ransom Note, Louder Than War czy The 405. Teraz recenzji będzie zapewne więcej. Nie do wiary: zarówno Stany Zjednoczone, jak i Europa czekają na płytę polskiego zespołu. To konsekwencja tego, że Trupa Trupa nie schodzi z raz obranej drogi. Po dwóch płytach wydanych w Polsce teraz już drugą wydaje za granicą, to tam chce być, ale na własnych warunkach. Pierwsze nagrania z wydanej w 2010 r. epki różnią się od najnowszych – większą rolę odgrywały w nich organy i polskie słowa – ale to wciąż ta sama podróż na skraju czułości i garażowego hałasu. Trupa Trupa od początku chętnie operuje pradawnym patentem cicho-głośno, śpiewa o miłości i śmierci, ale też powabnie łączy te tematy, najlepiej dosłownie, np. „lying with you/ without a move/ the coffin so smooth” („Coffin”). Wraca też ulubiony motyw wokalisty i gitarzysty Grzegorza Kwiatkowskiego znany z jego poezji: „Never never never/ shouldn’t have been born” (powolne, lekko velvetowskie „Leave It All”). Wybrane części rockowego repozytorium zespół umie wziąć pod szkło powiększające i, nie bez ironii, zapędzić do roboty. Teraz singiel „To Me” amerykański krytyk Ron Hart nazwał zderzeniem „Surf’s Up” Beach Boysów z „Loveless” My Bloody Valentine. Ta pierwsza płyta to melodyjne piosenki, harmonie wokalne i brzmieniowa odwaga, ta druga to hałas, rozwichrowanie i – znowu – melodyjne piosenki. Włożenie „Jolly New Songs” między te klasyczne albumy to oczywiście przesada, ale ocena Harta zwraca uwagę na tendencję zespołu do zderzeń, na odwagę. „Surf’s Up” ukazało się w roku 1971, „Loveless” – 20 lat później. Jeżeli dodać do tego fascynację Trupy Trupa muzyką psychodeliczną czy dostojnym post rockiem lat 90., wychodzi na to, że gdańszczanie grają muzykę niemodną. W dodatku Kwiatkowski nadal śpiewa niedoskonale, czasem niewyraźnie, za to ma charyzmę. Z kolei szorstkość głosu basisty Wojciecha Juchniewicza szczególnego uroku dodaje lekkim piosenkom. Dla zespołu bazującego na nastroju istotne jest to, żeby rozwijał się każdy muzyk w składzie. Koncerty za granicą dają pewność siebie. Trupa Trupa poszła mocno naprzód, jeśli chodzi o poziom wykonawczy, co na szczęście nie pociągnęło za sobą zgubnej tendencji do solowych popisów. To nadal zespół, który raczej sprawnie odejmuje składniki, niż je piętrzy. Moment pod koniec „Mist”, gdy ostatnią podpórką wątłego głosu Juchniewicza zostaje gitara – jest świetny. Ten złożony z mniej więcej 40 słów tekst (i tak jeden z najdłuższych na płycie) jest dobrym przykładem tego, jak doskonały efekt przynoszą ćwiczenia z odejmowania w dziedzinie liryki. Wcześniejszym polskim próbom podboju Zachodu brakowało właśnie komunikatywności. Takie to proste: jeśli śpiewasz mniej, każde słowo ma większą wagę, a ty masz mniej okazji do popełnienia błędów. Do ściany zespół idzie tu w przygnębiającym „Love Supreme”, gdzie jeden głos nuci melodię, a drugi „nabija rytm”, powtarzając beznamiętnie słowa: „the love supreme”. Podobnie w 12-słownym „Never Forget”: zapętlona partia bębnów przypomina słynny werbel Maanamu z „To tylko tango”, razem z riffem basu mogłaby nieść jakiś utwór Bauhausu, a jedna z gitar gra stojący dźwięk, jakby była lirą korbową. Coś dobrego dzieje się też w piosence tytułowej. Zaczyna się od jednego zapętlonego akordu. Melodia wokalu idzie razem z gitarą, a perkusja i bas mają własny rytm. Te miłe i żwawe fragmenty rozdziela intrygująca przepaść bez dna, w którą stopniowo zapada się głos Juchniewicza, podczas gdy wokół wirują spogłosowane tła gitarowe, klawiszowe i wokalne. To właśnie najbardziej lubię w Trupie Trupa, to jest najbardziej ich: uporządkowany, podejrzanie ładny utwór (choćby „Only Good Weather”) nagle osuwa się w chaos, następuje płacz i zgrzytanie zębów. Miał być dobry trip, a wskakuje zły i nie ma ucieczki. Trupa Trupa nie gra bardzo skomplikowanej muzyki, ale układa ją tak, by była ciekawa. Każdy utwór ma własny scenariusz, nie ma międlenia patentu refren/zwrotka albo „od cicho do głośno”. Po ponurej poprzedniej płycie „Headache” nowa jest jaśniejsza, ale nawet jej chwytliwe momenty noszą w sobie cień, tajemnicę. Gdy piosenki Trupy Trupa się rozjeżdżają, są najciekawsze. Ten zespół umie w mgnieniu oka z przyjemnego dżentelmena zmienić się w niebezpiecznego dziwaka i z powrotem. Niektórym zajmuje to całą karierę.