Recenzja Jolly New Songs – Polifonia
Zawsze uderzała mnie w grupie Trupa Trupa jedna cecha. A mam spore doświadczenie z tą formacją, zważywszy na to, że od sześciu lat opisywałem na Polifonii każdy z ich albumów (można sprawdzić).
Ta cecha to precyzja, z jaką wykonanie idzie za myślą wyrażoną w nazwie grupy, informacjami o zespole (gdzie wcześniej pojawiły się wzmianki o cyrku na cmentarzu), wstępnie sygnalizowanej w stylistyce od pierwszych nagrań. Jeśli więc w serialu Stranger Things (drugi sezon niestety minimalnie słabszy, z jednym bardzo słabym odcinkiem – sami się domyślcie, który mam na myśli) mamy fenomen Drugiej Strony, to ten rewers, albo negatyw cyrku, który proponuje Trupa Trupa, można uznać za cyrk po Drugiej Stronie. Na Jolly New Songs znów zgadza się wszystko, nawet moment wydania, więc zabrałem płytę do samochodu na Wszystkich Świętych, uznając, że może w typowo krajowych okolicznościach wycisnę z tej płyty recenzencko coś więcej niż koledzy z Zachodu, choćby z cenionego The Quietus, którzy już zaczęli ją chwalić – bo TT ponownie już wydaje album za granicą i ponownie zbiera tam recenzje.
Podtrzymuję to, co powiedziałem autorowi okrytego aurą sporych kontrowersji tekstu w „Dwutygodniku” – że gdyby nie sukcesywne zabieganie o uwagę prasy, trójmiejska formacja nie stałaby tu, gdzie stoi. Nie byłaby czołowym reprezentantem „gdańskiej szkoły śmierci”, jak ją nazwał inny autor innego tekstu, wydrukowanego właśnie na łamach „Polityki” (polecam). Ale jest druga strona tego zjawiska – dziś motyw drugiej strony będzie wracał – mianowicie TT nie tylko wysyłali informacje i pytania do mediów, ale słuchali tego, co media mówią o nich. Nie będę ukrywał, że dostaję dużo korespondencji od wykonawców wydających płyty lub nagrywających demówki. Wielu z nich zwyczajnie nie zdążę posłuchać, ale są tacy, którzy nie bardzo chcą słuchać mnie – szczególnie gdy mam coś krytycznego do powiedzenia. TT słuchali różnych dochodzących do nich głosów. W ciągu czterech lat zrobili postęp i z tworzywa, w którym słychać było elementy zimnej fali, typowo polskiej piosenki literackiej, zawsze trochę „swetrowej” i inteligenckiej, ale także post-rocka (Slint) i psychodelii (The Doors, Barrett), ulepili coś wyjątkowego i swojego – i za to są oceniani.
Jolly New Songs to najmniejszy skok jakościowy, jaki do tej pory grupie się przydarzył. Poprzednia płyta, doceniona nawet przez Sashę Frere-Jonesa, była już właściwie (czepiałem się produkcji) kompletnym albumem i pewnie jedną z lepszych polskich płyt rockowych ostatnich lat. Na Jolly… Trupa nawiązuje do poprzedniczki. Nastrój jest wybitnie dołerski, rytmika znów ciekawie (może nawet lepiej) zaburzana i przełamywana – bywa, że wychodzi z parzystego metrum – a brzmienie gęste, oblepiające, po analogowemu ciemne i ciepłe. Więcej tu niż na poprzedniczce kompozycyjnych zapętleń – i w wokalach, i w całości aranżacji. Nie jest to środek wyrazu egzotyczny, ale też wykorzystywany jest dość sensownie – bo Grzegorzowi Kwiatkowskiemu i jego formacji najbardziej przebojowo wychodzą takie krótkie, powtarzane frazy. We never, we never forget w przypominającym jakieś poważne winy lub ofiary (wojenne?) Never Forget albo przyjemnie zwichrowana Only good weather w utworze o tym samym tytule. Oba fragmenty są znakomite, należą do moich ulubionych na płycie.
To album bardzo jednostajny pod względem atmosfery, nienadający się pewnie na każde okoliczności i na dowolny nastrój, skalibrowany za to do warunków polskiego listopada (który pewnie jest fenomenem melancholii na skalę światową), a zarazem znów bardzo dopracowany, skoncentrowany na eksploatowaniu stworzonego stylu. Co zgubiło się na żywo na koncercie na dużej scenie Off Festivalu – przy dużych oczekiwaniach i w na pewno trudnych warunkach – znajdziemy z nawiązką w tych 11 studyjnych utworach. Subtelne echo Sonic Youth w Jolly New Song, dobrze skanalizowaną energię rocka w To Me, posępnie poetycki, mellotronowy finał Love Supreme. Właściwie byłem pewny od samego początku, że tego rodzaju punkty zaczepienia na nowym albumie znajdę. TT stracili walor zaskoczenia, ale potwierdzili klasę. Część recenzentów już od dawna szkicuje rodzaj szklanego sufitu, którego mimo podkreślanej zawsze ciężkiej pracy zespół nie będzie w stanie przebić. Moim zdaniem jest to do zrobienia – przy założeniu, że teraz Trupa uwzględni możliwość poszerzenia swej publiczności, a nawet zerwania z dotychczasowym stylem i posłucha nawet tych najbardziej krytycznych głosów, traktując je – tak jak wcześniej większość pojawiających się tu i ówdzie recenzji – niczym wyzwanie. Może to jest to ryzyko, o którego podjęciu pisał w swojej celnej jak zwykle recenzji Bartosz Nowicki?
Trzeba pamiętać, że podkreślanie sukcesu na Zachodzie może też uśpić, zahipnotyzować – TT przeszli tam niejako Drugą Stroną, dokonali niemożliwego, ale zrobili to, wykorzystując system zbudowany przez alternatywną publiczność i takież media. A teraz z drugiej strony czas przejść na czołówkę.