Recenzja ++ – Kilof
Wszystko zaczęło się 3 lata temu. Live EPka, z nielicznymi w ich twórczości polskojęzycznymi utworami, uformowała oryginalny skład zespołu. Potem przyszła kolej na debiutancki album. Pierwsza próba na długogrającym wydawnictwie wypadła naprawdę interesująco.
Liczne skojarzenia ze Ścianką, klasycznym rockiem lat ’60, legendarnym Sonic Youth czy belgijskim dEUS. Wszystkie te inspiracje wyglądają na pierwszy rzut oka strasznie poważnie, a Trupa Trupa grała trochę z przymrużeniem oka, ironicznie, bez silenia się na pomniki. Przy debiucie warto zwrócić uwagę na świetny wokal i nie chodzi mi tu tylko o barwę, ale przede wszystkim o język obcy, który w repertuarze polskich zespołów brzmi fatalnie. Angielskie teksty nadają lekkości i płynności utworom, pozwalając lepiej oddać się muzycznym aranżom.
Trójmiejski kwartet powraca w tym roku z trzecim wydawnictwem, nadal łącząc cyrkowe oblicze trupy z ponurą tematyką agonii. Jednak to album o wiele dojrzalszy, bardziej przemyślany, nad którym unosi się nieopisana, osobliwa atmosfera. Rozpoczyna się nieobliczalnym i zgorzkniałym ‘i hate’- niczym spotkanie nieprzysiadalnego Świetlickiego z mrocznym, transowym Joy Division. Stopniowo przenika w delikatne „Felicy”, przy którym nieustannie ucieka się myślami gdzieś do Lenny Valentino. Po pędzącym „Miracle” w tempie „Taksówkarza” Niechęci i zapętlającym się „Over” dochodzimy do „Here And Then” – utworu, który spokojnie mógłby znaleźć się na jednej z solowych wydawnictw Nico. Na półmetku spotykamy „sunny day” i nagle… oświecenie! Wiem co mi chodziło po głowie przez pół albumu. Wszystkie te kawałki przesiąknięte są takim atmo jak w dawnych horrorach o wampirach. Organy wypisz wymaluj jak na krążku Baaba „The Wrong Vampire” czy podczas zabawy Małych Instrumentów. Potem dla kontrastu trochę szybkiego rock’n’rolla w „See You Again”, powolnego wypoczynku przy zamglonym, lekko flegmatycznym „Home” i dwa utwory z gościnnym udziałem Mikołaja Trzaski. Pierwszy z nich – „Dei” – to pełne brudu i grozy wariacje na saksach, drugi to już zupełnie inna aura. „Influence”, najspokojniejszy utwór na płycie, w pełni zachwyca eterycznym, wręcz sakralnym nastrojem. Trochę podobna kompozycja jak na „Children Of God” Swansów. Po szalonym „Like A Drug (Sha La La La)”, zestawiono przepiękny utwór Michaela Giry „You’re Not Real, Girl”. Wszystko kończy się dość przewortnie w bardzo Pogodnym stylu. Przez całą piosenkę chłopaki wyśpiewują: „We don’t exist at all/We won’t exist no more”. W jednym z wywiadów Grzegorz Kwiatkowski trafnie przyrównał styl grupy do „meksykańskiej orkiestry pogrzebowej” i chyba lepiej nie dało się tego ująć.
Na krążku znajdziemy też trochę więcej Gówna niż zazwyczaj. Do perkusisty, a także autora okładki – Tomka Pawluczuka, dołączył Adam Witkowski, pomagając przy miksach i mikrofonach. Dla ciekawych unikatowego brzmienia nagrania mogę zdradzić, że sekret tkwi w miejscu, a dokładniej w Nowej Synagodze w Gdańsku-Wrzeszczu. Pomysł oparty jest na ostatnim nagraniu PJ Harvey „Let England Shake”, w którym za studio posłużyło wnętrze kościoła. Efekt końcowy tych zabiegów nadał całej płycie charakteru i pomimo różnorodności stylistycznych kawałków odbieramy materiał jako nierozłączną całość. Nawet jeżeli za pierwszym odsłuchem nie podejdzie Wam płyta, to nie sugerujcie się tytułem i nie stawiajcie na niej krzyżyka. Najwidoczniej potrzebujecie więcej czasu, aby się przekonać, że ten album jest bardzo na plus (i to nawet podwójny!).