Recenzja LP – Shoegaze
Podróżujemy z Trupa Trupa (Trupą Trupa? Strasznie mi się podoba ta nazwa!) w czasie. Prześlizgujemy się między The Doors, dobrym britpop’em, a rasowym punkiem. Właściwie to ciężko się zdecydować. Słuchamy i myślimy, aby w końcu dojść do wniosku, że to nie ma absolutnie żadnego znaczenia, bo wszystko jest solidną konstrukcją, której nie trzeba szufladkować.
Mimo tego, że wokal wyrósł z polskiej ziemi to okazuje się nagle, że da się nie kaleczyć, nie spolszczać tego co nie polskie i brzmieć po prostu dobrze. Mięsożerne gitary, nie jakieś tam wegetariańskie i delikatne. Mocna stopa, dobry rytm, dynamika i power, aż chce się rzucić w pogo i przepocić kraciastą koszulę! Mimo, że to wszystko już było i skład instrumentalny jest bardzo klasyczny to LP ma w sobie niezwykłą świeżość, która daje słuchaczowi to wszystko co powinna dawać muzyka. Abstrakcyjna okładka, pełna chaosu, wprowadza nas w stan tego niepokoju, który przyjemnie łechce świadomość. Przy Good Days Are Gone odwiedzam psychodeliczne wesołe miasteczko, żeby po chwili zapaść się w w hipnotyzujące Don’t Go Away, potem wskakuję pod scenę na Glastonbury Festival przy Walt Whitman i już właściwie jestem martwa, jednak reanimuję się Marmelade Sky – według mnie najbardziej „hitowym” numerem na całym krążku. Jedynym minusem tego albumu jest jego długość – za szybko się kończy. Brawo gdańskie chłopaki.