Recenzja LP – Uważam Rze
Dopiero lipiec, ale być może otrzymaliśmy właśnie z Trójmiasta rockową płytę roku. Jędrzej Kodymowski z Apteki mówił, że jest to kwestia tego, iż za komuny marynarze przywozili tu z Zachodu dużo płyt. Tymon Tymański perorował z kolei, że to wynik hanzeatyckiej przeszłości. Ktokolwiek ma rację, faktem jest, że pod względem muzycznym Trójmiasto bije resztę Polski na głowę. W latach 80. Trójmiejska Scena Alternatywna, dekadę później nieprzewidywalni yassowcy, a teraz… Trupa Trupa.
No, może bez przesady. Ten świeży pomorski skład prawdopodobnie ani nie zrobi gatunkowej rewolucji, ani nie zmieni układu sił na krajowej scenie alternatywnego grania. Co jednak nie zmienia faktu, że jest zjawiskiem – w tym miejscu i czasie – zupełnie oryginalnym. To, co słyszymy na debiutanckim „LP”, to wycieczka do przełomu lat 60. i 70. – ale nie tych amerykańskich, rozbrzmiewających tyleż nawiną, co radosną psychodelią hippisowskiej utopii. Raczej europejskich, roztaczających dla odmiany aurę groteskowych, ale odważnych zabaw formą, jakie wydobywali z siebie krautrockowscy pokroju Guru Guru czy Can. Trupa Trupa to jednak młodzi faceci i ich skoki w muzyczną przeszłość odbywają się – świadomie lub nie – za pośrednictwem współczesnych twórców nieokrzesanego rocka pokroju Blues Explosion, Pussy Gallore czy bardziej drapieżnych wcieleń Hugona Race’a. I już tylko te skojarzenia windują gdańszczan na wysoką pozycję w rynkowej hierarchii. Całość brzmi tak, jakby muzycy usiłowali grać zwyczajne piosenki, ale ani wyobraźnia, ani energia nie pozwalają im długo utrzymać się w sztywnych ramach kompozycji. Improwizują więc, budują wielopoziomowe, hipnotyczne transy, hałasując przy tym niesłychanie żywiołowo. Mało kto potrafi w Polsce grać tak bezpretensjonalnego, korzennego rocka z psychodelicznym akcentem. Prawdopodobnie tak właśnie u swojego zarania chciała brzmieć Apteka. Trupa Trupa jest w pewnym pokrętnym sensie kontynuacją tej myśli.