Recenzja na blogu NaTemat.pl
Muzyka Trupy Trupa (trudno o pełniejszą życia nazwę, prawda?) ujęła mnie od pierwszych sekund. Każdy nałogowo konsumujący muzykę zna takie uczucie: słucha czegoś wcześniej sobie nieznanego i „kupuje” to natychmiast. Gęba śmieje się od ucha do ucha. I, co zrozumiałe, próbuje tę muzykę odnieść do czegoś, co już zna. Te tropy czasem są oczywiste, innym razem nie całkiem.
Profesor Aleksander Wilkoń, z którym jako student miałem zajęcia, powiedział kiedyś, że poeci czasem nie wiedzą, co piszą. Recenzenci natomiast (to już inna opinia) doszukują się czegoś, czego w dziele – literackim, malarskim, muzycznym – nie ma. Ale tak jak wszystko, co jest wytworem ludzkiego większego lub mniejszego talentu, nie powstaje w próżni, tak próbujący to opisać nieuchronnie szukać będą punktów odniesienia do tego, co zrodziło się wcześniej.
Album ++, od którego zaczęła się moja znajomość z muzyką zespołu, otwiera I Hate. Od razu dopadają mnie trójmiejsko-śląskie – i najlepsze – skojarzenia: Lenny Valentino, czyli projekt muzyków m.in. Myslovitz, Ścianki i Negatywu, a ponadto Radiohead. Następny numer – Felicy – przywodzi na myśl wczesny Pink Floyd. I z tymi porównaniami zostaję już do końca płyty.
Jest oldskulowo, psychodelicznie – dorzucić należy jeszcze Doors oraz Velvet Underground – i onirycznie. Pięknie. Wracamy do źródeł – lat sześćdziesiątych, gdy dobry riff znaczył szczególnie wiele, a jednocześnie rock coraz częściej przechodził na mroczną stronę mocy. Gdy sięgnąć po pierwsze duże wydawnictwo TT, nie sposób nie dostrzec też wpływów punka.
Poeta przed mikrofonem to nie pierwszyzna, choć ciągle wyjątek potwierdzający regułę. Grzegorz Kwiatkowski (rocznik 1984), frontman kapeli, ma na swym koncie kilka tomów wierszy, romanse z teatrem i operą – i wiele nagród. Pewnie porównania do Marcina Świetlickiego i Świetlików byłyby w pełni zasadne, gdyby nie fakt, że Kwiatkowski śpiewa najczęściej po angielsku. Z jednej strony możemy nad tym ubolewać, bo tu Polska i łatwiej przecież dotrzeć do ludzi z przekazem w rodzimej mowie, a z drugiej angielszczyzna jest zdecydowanie znakiem czasu, o wiele bardziej wyrazistym niż zaraz po przełomie 1989 roku i powszechnie dziś stosowanym przez młodych wykonawców.
Trójmiasto, niegdysiejsze okno na świat i wciąż wspaniały, wielokulturowy tygiel, kolebka bigbitu, raz po raz wypluwa z siebie coś, nad czym nie sposób przejść obojętnie. Coś dalekiego od wizerunków gwiazd wymyślonych przy biurkach i w studiach nagraniowych, gwiazd jednej pory jednego roku, o których w następnej porze roku już nikt nie pamięta.
Trupa Trupa nie miała, nie ma i nie będzie miała lekko. Na przychylność kolorowych mediów nie ma co liczyć, gra zbyt, za przeproszeniem, trudną muzykę. A że takich jak ona wykonawców jest na szczęście więcej, rodzi się pytanie, czy miejsce w szerokiej czołówce ogromnego peletonu wystarczy, by się przebić i zaistnieć w świadomości szerszej publiczności.
Informacją jeszcze gorącą jest ta, że kwartet pracuje obecnie nad nowym albumem, jest już w połowie tego procesu, zaś premiera będzie miała miejsce prawdopodobnie wiosną przyszłego roku.
Nadstawcie ucha, zapamiętajcie tę nazwę, sprawdźcie na żywo, jeśli zespół pojawi się gdzieś blisko Was. Jest dobrego grania w Polsce naprawdę dużo, toteż nie mam złudzeń, że wszystko pomieści się na niewielkim rynku, a tym bardziej w naszych głowach. A jednocześnie, jako niemłody już człowiek, wiem – i stwierdzam to nieraz z wielkim żalem – jak wielu ciekawych i dobrze zapowiadających się wykonawców przepadło w mrockach dziejów. Niech więc Trupa Trupa trzyma się dzielnie na pokładzie. A my nie pozwólmy jej zatonąć.