Recenzja ++ – Tegosłucham.pl
Nowa płyta trójmiejskiej formacji Trupa Trupa nie ma tytułu, bo ciężko za tytuł uznać dwa krzyżyki. Nie zmieniają przyzwyczajeń. Pierwszy swój krótki materiał nazwali EP. A pierwszego długograją jak? Brawo, zgadliście – LP. No więc druga płyta tytułu nie ma. W ogóle jacyś dziwni są – na koncercie premierowym np. obowiązywał całkowity zakaz fotografowania i nagrywania. Ale wybaczyć można im wiele, kiedy wydają taką płytę jak ta.
Krążek, choć bez tytułu, to wyrazisty jest jak diabli i bardzo ładnie wyróżnia się pośród miałkiego gitarowego grania polskiej alternatywy. Jest surowo, garażowo, trzeszcząco, rzężąco i brudno, i przede wszystkim tych surowizn użyto ze smakiem i pomysłem (co nie powinno dziwić, bo personalnie przenikają się z Gównem).
Podobno płyta ma charakter cyrkowo-funeralny. Sam bym na to nie wpadł, ale jeśli już, to ów przedziwnego zestawienia doszukiwałbym się choćby w otwierającym „I Hate”, gdzie przewrotna melodyjka wplątana jest w przepiękny, brutalny hymn nienawiści.
O ile po LP w muzyce Trupy doszukiwano się Velvet Undergroundu czy Doorsów, tak teraz TT więcej czerpią z psychodelicznych momentów Floydów (singlowa „Felicy”) i King Crimson (świetny „Over”, czy spokojny, ale jakże dobitny „Here and Then”). Właśnie m.in. w „Over” możemy usłyszeć trąbkę przyjemnie kontrastującą z charczącym basem. Trupiarze do nagrań zaprosili dwójkę jazzmanów – Mikołaja Trzaskę (znany choćby z legendarnej Miłości) i Tomka Ziętka (Pink Freud). Dęte usłyszymy w czterech kawałkach i zdecydowanie są one wartością dodaną albumu, doprawiając psycho-jazzowego rumieńca.
Nie brakuje dobrych rockowych i psychodelicznych piosenek. Rockowych jak rytmiczny i miarowy „Miracle”, który przyciąga uwagę chwytliwym motywem basu i ostro siekającą gitarą, oraz fajnie schowanym wokalem. Albo (punk) rockowych jak „See You Again” – tak brzmieliby Arctic Monkeys gdyby mieli jaja. Psychodelicznych jak „Sunny Day”, świdrujący ucho klawiszem i świetnym finałem. Albo jak „DEI” z yassowymi wariacjami (Trzaska detected). Nawet prosty, taki niby nic, zamykający „Exist” smakuje.
I nie pisnę słowem, że cała płyta po angielsku, a przecież Grzegorz Kwiatkowski pisze w ojczystym naszym rzeczy piękne. W tej konwencji angielski gra i tyle.
Jak się okazuje płyta nie musi mieć tytułu, po prostu musi „żreć”. Ta żre jak wapno na skórze.