Wywiad na łamach Music is
Na początku marca miała miejsce premiera „Headache”, trzeciej płyty długogrającej w dorobku gdańskiej formacji Trupa Trupa. Zapowiedzi nowego materiału wzbudziły niemałe oczekiwania, zwielokrotnione przez sukces poprzedniczki, czyli „++” z 2013 roku. Pierwsze, wyjątkowo pozytywne recenzje wskazują, że grupa sprostała wyzwaniu, realizując rzecz jeszcze dojrzalszą i bardziej przemyślaną. Nad krążkiem pochylamy się wspólnie z jedną drugą zespołu: Grzegorzem Kwiatkowskim (gitara, wokal, teksty) oraz Rafałem Wojczalem (gitara, organy).
Jarek Sopiński: „Headache” to pierwszy album Trupy Trupy, który doczekał się wydania za granicą; odpowiada za to angielski label Blue Tapes and X-Ray Records. Podobno David McNamee, właściciel wytwórni, lubi dziwactwa, a was uważa za jedno z nich. Jak wkupiliście się w jego łaski?
Grzegorz Kwiatkowski: David napisał recenzję „++”, którą zatytułował „Too Strange For Humans To Like” i która ukazała się na prowadzonej przez niego stronie 20 Jazz Funk Greats. Chwilę później zaproponował nam wydanie nowego materiału. Miało to być właśnie „dziwactwo”, czyli coś, co będzie pasować do jego labelu; coś co nie przyjmie formy stricte piosenkowej, ale raczej postać improwizacji i strumienia świadomości.
Rafał Wojczal: Było kilka podejść, żeby coś takiego dla niego nagrać. Próbowaliśmy nawet rejestrować od razu na kasetę.
G.K.: Ale finalnie nie nagraliśmy nic specjalnie pod Blue Tapes i wysłaliśmy Davidowi po prostu naszą kolejną gotową płytę, a on ją zaakceptował. Umówiliśmy się, że Blue Tapes wydaje i digipak i kasetę. Jest to o tyle ciekawe, że David zazwyczaj wydaje tylko kasety i winyle. Było to z jego strony pewne ustępstwo. Przyznam też, że dopiero później przyjrzeliśmy się pedantycznie labelowi oraz artystom, którzy z nim współpracują. Byliśmy bardzo mile zaskoczeni, bo okazało się, że faktycznie jest tam wiele dziwactw, i to dziwactw niezwykle konkretnych i dla nas cennych.
R.W.: Okazało się też, że David bardzo dobrze nawiązuje współpracę z mediami. Wcześniej robiliśmy to sami.
Wygląda na to, że dobrze trafiliście.
G.K.: Rzeczywiście, Blue Tapes to idealne miejsce na wydanie naszej nowej płyty, która jest trochę inna niż wcześniejsze. Wydaje mi się, że senna psychodelia, tworzona przez bardzo wolne, ale i nasycone tempo, zainteresowała Davida. W zespole po każdej płycie zawsze mieliśmy kłótnie, zmagaliśmy się z problemami: to brzmiało źle, tamto brzmiało źle, z tego byliśmy niezadowoleni… Nie siadaliśmy, nie opijaliśmy, nie mówiliśmy „świetnie”.
R.W.: A teraz problemy były minimalne i sprowadziły się do niuansów. Po prostu wszystko nam się podoba.
Jedną ze zmian, które można odczuć już przy pierwszym kontakcie z płytą, jest ograniczenie roli organów.
R.W.: Organy mniej pasują do nowych kompozycji, więc jest ich mniej. Zdecydowaliśmy, że po prostu będzie więcej gitary, ale wcale nie mówimy, że organy zostaną całkiem zlikwidowane. Kiedyś myśleliśmy w ten sposób: mamy takie instrumenty, więc będziemy z nich korzystać. W garażu stały organy, robimy zatem zespół w którym będą też organy. A teraz świadomie dobieramy instrumenty, ich głośność oraz ilość.
Nagrania oddaliście w ręce Michała Kupicza, doświadczonego producenta, znanego ze współpracy m.in. z Olivierem Heimem czy Coldair…
G.K.: Warto podkreślić, że rejestrację robił Adam Witkowski, z którym od dawna się przyjaźnimy. Ten etap odbywał się więc na poziomie przyjacielskim. Natomiast miks i mastering oddaliśmy człowiekowi, który robi to zawodowo od wielu lat. Mieliśmy pewność, że nie zostanie to zepsute. Bez dobrego miksu i masteringu sprawa byłaby przecież położona.
R.W.: Mocno na niego liczyliśmy i się nie przeliczyliśmy, przeciwnie, przekroczył nasze oczekiwania i wykonał naprawdę świetną robotę.
Jakie pomysły w zakresie brzmienia „Headache” wyszły od Michała?
R.W.: Michał dostał gotowy materiał, na którym działał. Nie miał wpływu ani nie próbował mieć wpływu na to, jakich instrumentów będziemy używać. Pierwszą wersję miksu i masteringu zrobił zupełnie po swojemu, bez żadnych wytycznych z naszej strony. Stwierdziliśmy, że wyszło to nieco dziwne, więc przekazaliśmy mu listę uwag, co ma brzmieć w jaki sposób. W rezultacie przygotował coś, co mieliśmy wcześniej, ale czego już nie chcieliśmy. Wróciliśmy więc do pierwszej, świeżej wersji.
Na płycie wyraźnie daje o sobie znać powtarzalność, długie pętle dźwięków, zwłaszcza w numerach takich jak „Wasteland” czy „Picture yourself”. Z czego to wynika?
G.K.: Kiedyś nasze piosenki trwały po dwie, trzy minuty. Koncerty grało się ciężko: rozgrzewaliśmy się, kończyliśmy, znów rozgrzewaliśmy się i tak w kółko. Teraz, przy „Picture yourself” albo „Headache”, można naprawdę głęboko wejść w dany utwór. Już wcześniej, wykonując „Dei” albo „I Hate”, zauważyliśmy, że granie w ten sposób jest satysfakcjonujące.
Na etapie „++” hasłami, które często pojawiały się w kontekście waszej muzyki, była groteska, ironia oraz, jak sami to określaliście, zgrzyt pomiędzy cyrkowością a funeralnością. Odniosłem wrażenie, że przy „Headache” odsunęliście te elementy na dalszy plan; tylko „Sky is falling” wydało mi się utrzymane w tym nurcie.
G.K.: Płyta po prostu tak nam wyszła, ideologię można dorabiać do tego później. Jeden w to wierzy, drugi nie. Ja wierzyłem, że „++” rzeczywiście taka była, chociaż nigdy nie przyjmowaliśmy żadnej strategii. Rzeczywiście, teksty były cyniczno-nihilistyczne, a melodie estetyczne, więc pojawiał się zgrzyt. Teraz jest go mniej, ale nie dlatego, że dostrzegliśmy w tym słabość. To zwyczajnie rezultat naszych prób. Poza tym elementy te trochę nam się przejadły i ograły.
R.W.: Nasza droga, jeżeli chodzi o kompozycje, była długa i kręta, zaczynaliśmy przecież od czegoś zupełnie innego, numerów takich jak „Koszula w kwiaty”.
Teksty tworzyliście w duecie Kwiatkowski-Juchniewicz. Na ile istotna na „Headache” jest warstwa liryczna? Wydaje mi się, że na wcześniejszych nagraniach teksty odgrywały nieco silniejszą rolę i były bardziej akcentowane.
G.K.: Idealna sytuacja ma miejsce wtedy, kiedy teksty w ogóle nie wychylają się przed muzykę. Wydaje mi się, że obecnie doszło do większego „dotarcia”, a piosenki są na tyle zbite, że nikt nie wyciąga już tekstu na górę. Wojtek pisze coraz więcej i my wszyscy bardziej się zaplatamy. Mniej istotne staje się na przykład to, że jestem poetą, co kiedyś było często podkreślane. Gramy już pięć lat i rozumiemy się lepiej, nie musimy również łopatologicznie akcentować pewnych rzeczy.
Pierwszą piosenkę, czyli „Snow” ilustruje bardzo surowy klip. Jakie jest jego pochodzenie oraz czemu miał służyć taki zabieg?
G.K.: To domowe wideo naszej przyjaciółki, która ma rodzinę na Bliskim Wschodzie. Surowy found footage może być dla większości osób nie do przyjęcia, ale myślę, że jeśli ktoś zna wizualizacje z naszych koncertów, złoży mu się to w jedną całość i będzie usatysfakcjonowany.
Podobno, zanim zaczęliście prace nad płytą, nadrabiałeś zaległości ze Swansów, Fugazi oraz Sonic Youth. Czy wpłynęło to na kształt krążka?
G.K.: Na pewno niepotrzebnie o tym tyle razy w wywiadach mówiłem, bo pachnie mi to teraz asekuracją i spoufalaniem. A nie o to chodzi. Po prostu Wojtek od wielu lat, że tak powiem, męczył mnie tym tematem, ale nigdy nie nadrobiłem tych zaległości. Kiedy jednak ściągnąłem całą dyskografie i zacząłem ich słuchać, po początkowych oporach ta muzyka absolutnie mnie kupiła. Trochę wyczerpała się we mnie estetyka beatlesowska i chociaż dalej uważam Beatlesów za genialny zespół, przestał już mnie tak poruszać. Ciężko mi otwierać się na rzeczy, których nie odnajduję sam z siebie, ale tym razem zrobiłem coś na siłę i było to, że tak powiem, opłacalne. Otworzyłem się na „nowe” i nie żałuję. Ale warto zaznaczyć, że kształt nowej płyty to efekt gustów i wyborów muzycznych całej naszej czwórki, a nie otwarcia się jednej osoby na te wyżej wymienione zespoły.
Na koniec wróćmy do kwestii, która pojawiła się na początku naszej rozmowy, czyli promocji Trupy Trupy za granicą. Pomijając wydanie płyty przez angielski label, dość często jesteście recenzowani na zagranicznych portalach. Czy macie plany, aby pójść o krok dalej: wyeksportować nie tylko wasze płyty, ale i samych siebie?
R.W.: Na pewno nie jesteśmy zamknięci na tego typu opcje. Wszystko zależy od tego, jakie propozycje padną.
G.K.: Póki co w czerwcu jedziemy na festiwal do Hamburga i wstępnie planujemy sierpniowy wyjazd na festiwal w Oxfordzie oraz na małą trasę wokół tego festiwalu z artystami z Blue Tapes Aczkolwiek my naprawdę nie jesteśmy zespołem, który jedzie w trasę i „rąbie” przez miesiąc. Nasza muzyka sprawdza się podczas festiwali oraz w miejscach „teatralnych”, takich jak Klub Żak, nie nadaje się jednak do klubów i pubów. Mówię to, zachowując duży szacunek dla zespołów, z którymi jest inaczej – moim zdaniem zespół, który potrafi zagrać wszędzie, nawet w najgorszych warunkach, to zespół świetny. My tymczasem wymagamy bardzo wielu rzeczy, bez których po prostu leżymy. Zdajemy sobie sprawę z własnej ułomności i mamy nadzieję, że w przyszłości ulegnie to trochę zmianie. Równocześnie nie mamy złudzeń co do zagranicy i jakichś większych historii. Wiemy, kim jesteśmy, i wiemy, że w niszy nam dobrze. Aczkolwiek jesteśmy też otwarci na „nowe”.