Wywiad na łamach sierpniowego Teraz Rocka
Przy okazji ich debiutanckiej płyty pojawiły się głosy, że są spóźnioną polską odpowiedzią na The Doors i Velvet Underground. Drugi album Trupy Trupa, zatytułowany enigmatycznie ++, tylko potwierdza, że mamy do czynienia z niezwykle intrygującym zjawiskiem. O nagrywaniu w gdańskiej synagodze, inspiracji filozofią Schopenhauera i swojej niechęci do rockowych koncertów opowiada wokalista i gitarzysta grupy, Grzegorz Kwiatkowski.
Wasza pierwsza płyta zebrała mnóstwo pozytywnych recenzji, dostaliście nagrodę „Gazety Wyborczej”, graliście na Open’erze – wydawałoby się, że wytwórnie płytowe będą walić do was drzwiami i oknami. A jednak drugi album też wydaliście samodzielnie. To świadoma strategia czy raczej świadectwo tego, że w Polsce uznanie recenzentów w żaden sposób nie przekłada się na pozycję zespołu na rynku?
Nasza muzyka jest raczej niszowa i jest jej z tym dobrze. Oczywiście przy pierwszej płycie wydawanie jej własnym sumptem było jakimś znakiem zapytania. Okazało się jednak, że brak wytwórni w niczym nam nie zaszkodził i ze wszystkim poradziliśmy sobie sami. Dlatego przy okazji nowej płyty nawet nie staraliśmy się o wydawcę. Doszliśmy do wniosku, że wytwórnia nie jest nam do niczego potrzebna – recenzje i tak się pojawiają, koncerty jesteśmy w stanie organizować sobie sami.
Materiał na album ++ powstawał w dość niezwykłych okolicznościach. Dlaczego postanowiliście nagrywać w synagodze?
Wszystko zaczęło się od płyty PJ Harvey Let England Shake, która była nagrywana w kościele. Bardzo nam się spodobało to przestrzenne, pełne powietrza brzmienie i wspólnie z naszym realizatorem Adamem Witkowskim postanowiliśmy również nagrywać w przestrzeni kościelnej. Szukaliśmy jakiegoś nieczynnego kościoła, ale niestety nie ma u nas zbyt wiele takich miejsc. W międzyczasie nasza przyjaciółka Ula Zerek zaprosiła nas do udziału w spektaklu Istota kolektywu artystycznego Polka dot. Spektakl był prezentowany w Nowej Synagodze w Gdańsku-Wrzeszczu. To jest jedyna synagoga w Gdańsku. Pełni funkcje religijne, a jednocześnie udostępnia czasem swoją przestrzeń na potrzeby wydarzeń artystycznych.
Czy nagrywanie w takim miejscu miało wpływ na charakter płyty?
Na pewno udzielił się nam panujący w tych wnętrzach nastrój pesymizmu. W synagodze byliśmy nieustannie otoczeni najróżniejszymi ekspozycjami na temat historii Żydów, którzy uczęszczali tu przed wojną. Później większość z nich została zamordowana. I ten wątek religijno-tragiczny idealnie pokrył się z przesłaniem płyty.
Teksty są chwilami naprawdę przerażające. Mówią o nienawiści, śmierci, grobach, przemocy domowej. Skąd ta fascynacja „ciemną stroną”? Naprawdę tak wszystkich nienawidzisz, jak śpiewasz w piosence I Hate?
Teksty na nowej płycie nie są tylko mojego autorstwa ale również autorstwa Wojtka Juchniewicza. A co do ich treści – to są przecież piosenki, twory fabularne. I Hate rzeczywiście jest psychopatyczna i mówi o skrajnym resentymencie, który mnie osobiście kojarzy się z książką Wymazywanie Thomasa Bernharda. Poza Bernhardtem na płycie jest też obecny Artur Schopenhauer ze swoją filozofią pesymizmu. Piosenka Over mówi o cyklu narodzin i śmierci, a na końcu pojawia się opcja wyzwolenia. Albo kończący płytę utwór Exist ze słowami We don’t exist no more / We don’t exist at all, czyli marzenie o niebycie. To wszystko właśnie Schopenhauer. A skąd to się bierze? Tak to nam po prostu naturalnie wychodzi. Bez odgórnych zamierzeń. Tak mniej więcej widzimy rzeczywistość.
W kilku utworach ponure, dołujące teksty z premedytacją łączycie z ładnymi, przyjemnymi dla ucha melodiami…
Rzeczywiście zestawienie estetyki folkowej z pesymistycznym tekstem w piosence Here and Then może być dla kogoś niepokojące. Ale wydaje mi się, że dopiero wówczas ten przekaz zyskuje swoją siłę. Podobnie jak w utworze Home, gdzie ktoś śpiewa o domu, w którym był bity, ale robi to w konwencji wręcz pochwalnej. Pojawia się tu jakiś rodzaj perwersji – jest to przewrotne, jest to cyrkowe, ale dzięki temu przeraża jeszcze bardziej.
Przy okazji poprzedniej rozmowy z naszym pismem zapowiadałeś, że nowa płyta prawdopodobnie będzie po polsku. Dlaczego tak się nie stało?
Jordan Babula miał ogromne ciśnienie na ten język polski, więc chyba mu uległem (śmiech). Ale nie było takich planów. Oczywiście gdyby udało się napisać teksty po polsku, to płyta byłaby w tym języku. Ale to nie jest kwestia jakiegoś świadomego wyboru. Piosenki układają się tak naprawdę same. Tak nam wychodzi i w tym momencie nie umiemy inaczej. A z drugiej strony angielskie teksty w ogóle nam nie przeszkadzają, a wręcz bardzo nam się podobają, więc nie mamy z tym żadnego problemu.
W porównaniu z debiutem sporo się zmieniło w warstwie muzycznej. Mam wrażenie, że mniej jest odniesień do rocka końca lat 60., za to więcej postrocka czy nawet elementów awangardy. Zaczęliście w międzyczasie słuchać trochę innej muzyki?
Na pewno bardziej się wymieszaliśmy. W tym sensie, że więcej komponujemy razem i jesteśmy dużo lepiej zgrani. Ale do tego dochodzi też kwestia warunków nagrywania. Pierwszą płytę nagraliśmy w tydzień – i to było zdecydowanie za krótko. Dlatego pierwsza płyta jest dużo bardziej piosenkowa. Gdybyśmy mieli więcej czasu, to pewnie i tam poszlibyśmy trochę w inną stronę. Zresztą wystarczy posłuchać ostatniej piosenki na LP, czyli Take My Hand. Przysiedliśmy nad nią trochę dłużej i dzięki temu słychać tam już to brzmienie, które w pewnym stopniu rozwinęliśmy na nowej płycie. Czyli nie chodzi tylko o wymieszanie i zgranie, ale o pewne ograniczenia, na które wtedy natrafiliśmy.
Mimo to wyraźnie zmieniły się proporcje poszczególnych instrumentów. Poprzednio na pierwszym planie były klawisze, które tym razem pojawiają się tylko gdzieś w tle…
Na pierwszej płycie te organy były aż tak mocno wybite, ponieważ gitara zawiodła. Użyty do nagrań piec lampowy strasznie nam zamulił, a my się w tym nie połapaliśmy. I potem było już bardzo trudno cokolwiek z tą gitarą zrobić, więc rolę najgłośniejszego instrumentu musiał przejąć klawisz. Ma to oczywiście swój urok i w zasadzie dobrze że stało się tak a nie inaczej. Ale mi osobiście zarówno w kwestiach brzmieniowych, jak i kompozycyjnych czy aranżacyjnych podoba się znacznie bardziej nowa płyta.
Jest też dużo bardziej różnorodna i kontrastowa, a obok utworów ostrych, garażowych, pojawiły się rzeczy bardzo delikatne. Lubicie taką muzyczną huśtawkę nastrojów?
Całą tę płytę możemy traktować jako jedną spójną historię. Poszczególne piosenki są tu trochę jak rozdziały w książce. Można ich oczywiście słuchać oddzielnie, ale najlepiej słuchać ich w odpowiedniej kolejności. Bo choć każda jest odrębną całością, wszystkie po kolei składają się na większą opowieść. Opowieść, która mówi o złu, i o cierpieniu. Ukazujemy tu różne jego odmiany i używamy do tego różnych środków. Dlatego właśnie jest tak różnorodnie.
Na płycie gościnnie zagrali saksofonista Mikołaj Trzaska i trębacz Tomasz Ziętek, czyli muzycy kojarzeni przede wszystkim z trójmiejską sceną yassową…
Obecność instrumentów dętych na płycie jest pomysłem Adama Witkowskiego i to on zaprosił tych gości. To są jego przyjaciele, ale przede wszystkim profesjonalni muzycy. Nie chodziło o yass czy scenę trójmiejską. Po prostu potrzebowaliśmy trąbki, saksofonu i klarnetu – i znaleźliśmy odpowiednie osoby. Albo ponadodpowiednie bo to co panowie zrobili wprowadziło nas w zachwyt i nie spodziewaliśmy się aż takiego efektu.
Nowa płyta – podobnie jak debiut – zdążyła się już dorobić pokaźnej kolekcji entuzjastycznych recenzji. A co będzie dalej z Trupą Trupa?
W najbliższych planach mamy koncert na OFF Festivalu. Nawiązaliśmy też współpracę z Instytutem Adama Mickiewicza i być może to spowoduje jakieś wyjazdy
poza Polskę. Ale to nic pewnego. Generalnie jesteśmy zespołem, który nie koncertuje zbyt często. Nigdy nie byliśmy w trasie i w ogóle za tym nie tęsknimy. Jeśli już gramy jakieś koncerty, to lubimy raczej przestrzenie teatralne, statyczne. Tym bardziej, że podczas występów prawie zawsze towarzyszą nam wizualizacje. Zdecydowanie unikamy klimatów piwno-festynowych. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób oczekuje od zespołu rockowego jakiegoś mocnego uderzenia, intensywnego kontaktu ze słuchaczem. My natomiast gramy raczej do siebie. Można powiedzieć, że to takie „granie zamknięte”.
Czy mógłbyś na koniec zdradzić, co oznacza tytuł płyty? To są dwa plusy, dwa krzyże czy może jeszcze coś innego?
Bardzo nam się ten pomysł podoba pod względem graficznym, a w kwestii jego interpretacji panuje całkowita dowolność.
Rozmawiał: Marek Świrkowicz.