Trupa Trupa

Wywiad na łamach Trójmiasto.pl

Borys Kossakowski: W twoim zespole strach być liderem, w końcu to Trupa Trupa. A tak na poważnie: macie lidera czy panuje demokracja?

Grzegorz Kwiatkowski: Głos każdego muzyka jest tak samo ważny. Każdy ma na tyle silny charakter, że nie da się nikomu spacyfikować. Nikt się nie godzi na dominację jednej osoby. I dobrze. Łączy nas przyjaźń, przyjemność z grania i dość podobne zapatrywanie się na rzeczywistość.

Co było pierwsze: przyjaźń czy muzyka?

Połowa z nas znała się jeszcze zanim powstał zespół. Graliśmy w garażu – kto akurat przyszedł do garażu, ten grał w zespole. Nie miało to takiego formalnego charakteru. Przewijało się sporo osób, m.in. Ewa Brylewska, Cezary Goś, Piotrek Kaliński.

Pozostając jeszcze przy nazwie zespołu. Podobno żyjemy w czasach postironicznych. Czy nazwa Trupa Trupa to coś w rodzaju mrugnięcia oka do widza? Że nasza muzyka nie jest do końca na serio.

Nazwa powstała dawno temu. Wtedy chodziło nam i o trupę teatralną, ale i o trupa i martwe ciało. Wcześniej przywiązywaliśmy do tej nazwy więcej uwagi, część z nas miała taką ideologię, że zespół gra muzykę cyrkową na terenie cmentarza (albo cmentarną w cyrku). Dzisiaj już specjalnie się nad tym nie zastanawiamy. Czujemy się bezpiecznie i dobrze z tym, co zrobiliśmy, obojętnie czym to finalnie jest.

Nie musicie szukać wyjaśnienia dla swojej twórczości.

Po prostu jesteśmy zespołem. A to, co robi ten zespół, to są piosenki. I tyle. Bez wyższej ideologii.

Twój głos momentami bardzo przypomina głos Johna Lennona. Masz też brytyjski akcent. To świadoma stylizacja? Mam wrażenie, że dbasz o to, żeby twój angielski był na wysokim poziomie, co jest godne podziwu, bo większość polskich zespołów ma to w nosie.

Bardzo rzadkimi momentami (śmiech). Swoją drogą kiedyś jako student wylądowałem w Liverpoolu w poszukiwaniu pracy. Pracy nie było, więc zostałem grajkiem ulicznym. Pożyczyłem gitarę, usiadłem nad Mersey River i grałem muzykę Beatlesów, zbierając pieniądze do blaszanej miski. Nota bene, było to niedaleko muzeum Beatlesów. Stwierdziłem więc, że nie mogę robić tego byle jak (śmiech).

Zarobiłeś coś?

Lokalni chuligani rzucali mi papierosy i chipsy, które chyba gdzieś kradli, więc miałem dobre i radosne towarzystwo (śmiech). Ale miałem też sporo pieniędzy, wystarczyło pograć dwie godziny dziennie, żeby zarobić na utrzymanie. Ale wracając do kwestii języka. Przyjacielem zespołu jest Jarek Orłowski, lektor języka angielskiego i on dba o to, żeby nasze teksty były na odpowiednim poziomie. Pomógł nam też szlifować akcent. Mam wrażenie, że dzięki temu śpiewamy po angielsku tak, że to nie drażni. Ale to nie jest żaden wysoki poziom i już na pewno to nie jest brytyjski akcent. Po prostu staramy się unikać językowych mielizn.

Tytuł płyty to “Headache”. Czy faktycznie nagrywanie jej to był ból głowy?

Płyta powstała szybko, w dziesięć dni. Przed nagraniem zarejestrowaliśmy dwa materiały demo, żeby się osłuchać z naszymi piosenkami. Dzięki temu podczas rejestracji wiedzieliśmy, co i jak chcemy zrobić. Choć na pewno był to duży stres, bo czasu było niewiele. A tytuł płyty wskazuje na najlepszy naszym zdaniem utwór na krążku. Piosenka “Headache” to moim zdaniem rodzaj drogowskazu, który pokazuje potencjalną drogę rozwoju zespołu.

Skąd ten pesymizm?

Myślę, że nie jest go aż tak wiele. Wydaje mi się, że mamy w sobie też sporo radości z życia. Mieszamy więc elementy witalne z depresyjnymi i wychodzą z tego na przykład takie piosenki jak “Sacrifice”. To nie są odgórne założenia, ale tak to po prostu finalnie nam wychodzi. Może w przyszłości będzie wyglądać to jeszcze inaczej.

A wasi widzowie nie wychodzą z koncertów “zdołowani”?

Nie sądzę, żeby nasza muzyka miała taką siłę oddziaływania. Jeśli ktoś wychodzi zasmucony z naszego koncertu, to znaczy, że już wcześniej miał w sobie tego typu myśli czy doświadczenia.

Przykuł mnie tytuł “Halleyesonme”, czyli All eyes on me (wszystkie oczy na mnie) z dodaną literą H. Przypomina mi to słowo Hallelujah.

Faktycznie, ktoś nam mówił, że ten utwór brzmi hebrajsko. Refren ma taki zaśpiew rytualny, może nawet religijny.

W ogóle powtórzenia w waszej muzyce mają charakter rytualny, wprowadzają jakąś transowość, obrzędowość.

I chyba właśnie dlatego gra się nam teraz lepiej koncerty. Wcześniej nasze piosenki były krótkie, a na scenie graliśmy je w nerwach jeszcze szybciej. Teraz gramy utwory długie i jeszcze je celowo wydłużamy.

Zdarza wam się na próbach wpadać w trans?

Czasami. Piosenka musi nas poruszać. Nawet jeśli gramy ją po raz trzydziesty piąty. Naszym kryterium jest to, co nam się podoba w tym tygodniu, kiedy gramy próbę. Jeśli utwór przestaje na nas działać, porzucamy go.

www.trojmiasto.pl

Wywiad na łamach Trójmiasto.pl