Trupa Trupa

Gazeta Wyborcza m.in. o Headache

W 2016 roku polska muzyka popularna ostatecznie przebije się na światowych rynkach. Przesłanki, by tak mniemać, są bardziej niż solidne.

Że coś jest na rzeczy, wiadomo od dłuższego czasu. Konkretnie – od połowy 2013, gdy ceniony brytyjski magazyn internetowy “The Quietus” uznał jednoosobowy projekt bydgoskiego gitarzysty Kuby Ziołka Stara Rzeka. za autora jednej z najlepszych nowych płyt świata. Łączący folk, ambient, postrock i black metal album “Cień chmury nad ukrytym polem” redakcja postawiła w swoim rankingu wyżej niż nowe płyty Kanye Westa czy My Bloody Valentine.

Za tym jednym wyróżnieniem poszła intensywna eksploracja polskiej sceny – można nawet zaryzykować tezę, że Brytyjczycy zaczęli się snobować na znajomość wartościowej muzyki znad Wisły. Rok później w rocznym podsumowaniu znów docenili formację grającego w wielu składach Ziołka – tym razem zespół Innercity Ensamble z płytą “Black/White”. Ale nie tylko. Na liście znalazły się też “Tether” Echoes Of Yul, “The Satanist” Behemotha czy “Moloch” zespołu Merkabah. Najwyżej, bo aż na 12. pozycji pojawiła się płyta “Untune” producentki i didżejki Zamilskiej (która zaczęła grać zarówno w klubach na całym świecie, jak i np. na pokazach mody największych światowych kreatorów).

O ile dwa lata temu można było mówić o jakichś sympatycznych dla polskich słuchaczy, ale jednak pojedynczych dowodach życzliwej uwagi świata, o tyle już koniec 2015 przyprawia o lekki zawrót głowy.

Najnowszy ranking redakcji “The Quietus” jest mocno biało-czerwony, są na nim m.in. wydawnictwa “Point#3” duetu WIDT, “Rabbit Eclipse” otoczonej w Polsce zasłużoną legendą, a milczącej przez prawie dwie dekady formacji Księżyc, oraz “HDDN” wydany przez grający awangardową elektronikę enigmatyczny zespół RSS BOYS. Ale znów najwyżej jest Kuba Ziołek ze swoją jednoosobową Starą Rzeką – album “Zamknęły się oczy ziemi” trafił na drugie miejsce. “Ziołek ma niezwykły talent, a ten tytuł jest jego Kaplicą Sykstyńską” – entuzjazmował się recenzent “The Quietus” po przesłuchaniu płyty, która zdaniem jego redakcji przebiła w 2015 r. m.in. “Music Complete” New Order, “Kannon” Sunn O))) czy “Carrie & Lowell” Sufjana Stevensa.

Ale jedna redakcja wiosny nie czyni. Spójrzmy więc na inne prestiżowe media. Gitarzysta Raphael Rogiński z płytą “Plays John Coltrane and Langston Hughes African Mystic Music” w podsumowaniu roku na na 16. miejscu umieścił jeden z najważniejszych magazynów muzycznych świata – “The Wire”. To pierwszy polski artysta, który kiedykolwiek trafił do rankingu tej redakcji. Tym samym albumem zachwycił się też recenzent “Los Angeles Times” Sasha Frere-Jones, który w swoim podsumowaniu roku zmieścił także “Headache” trójmiejskiej grupy Trupa Trupa oraz “Vanishing Land” Mirta. Jednym tchem obok nich Frere-Jones wymienia ostatnie dzieła Kendricka Lamara, Alabama Shakes czy Beach House.

Z kolei grający black metal zespół Mgła z albumem “Exercises in Futility” doczekał się uznania aż kilku redakcji po obu stronach Atlantyku – portalu Noisey, brytyjskiego “Crack Magazine”, miesięczników “Decibel” i “Spin” oraz serwisu Consequence Of Sound.

Do tej pory przychodziło nam leczyć nasze kompleksy pojedynczymi sukcesami reprezentantów ekstremalnych lub niszowych gatunków: będącej dziś już międzynarodową gwiazdą world music Kapeli Ze Wsi Warszawa, notowanego na liście przebojów amerykańskiego “Billboardu” metalowego Behemotha czy cenionego w świecie muzyki techno Jacka Sienkiewicza.

Aktualne sukcesy to też w dużej mierze sukces niszy – zauważy jakiś bardziej uważny obserwator. I będzie miał rację. Mgła swoim emocjonalnym i nastrojowym blackmetalowym graniem wstrzeliła się w modę, która kazała hipsterskiej publiczności zwrócić się ku metalowym brzmieniom. Za jeszcze większą fanaberię muzycznych snobów można uznać zainteresowanie audiowizualnym WIDT – przecież ch “Point#3” funkcjonuje wirtualnie, a w wersji fizycznej wyszedł na kasecie VHS w liczbie ledwie 16 egzemplarzy.

Ale ta elitarność to paradoksalnie klucz do ich sukcesu. – Coraz więcej ludzi szuka nowej ciekawej muzyki na peryferiach świata. W moim przypadku zadziałała właśnie pewna egzotyczna aura – mówił “Wyborczej” Kuba Ziołek. – Takie precedensy zresztą już były. Przypomnijmy sobie, jak popularna na świecie była swego czasu japońska scena noise’owa. Mainstream jest jeszcze zdominowany przez Anglosasów, ale w muzyce alternatywnej proces szukania pereł z dotychczasowych obrzeży rynku jest już powszechny.

Wtóruje mu szef “The Quietus” John Doran: – Siły i dynamiki polskiego undergroundu nie mają już muzyka amerykańska czy brytyjska. W Polsce wychodzi mnóstwo świetnych płyt, a współpraca artystów przekracza granice między gatunkami, miastami i wytwórniami. Poza tym osobiście jestem zmęczony szukaniem muzyki wciąż w tych samych miejscach. Zbyt wielu dziennikarzy biega za tą samą muzyką z Portland, Brooklynu, Berlina i Londynu. Ja sprawdzam mniej oczywiste kierunki.

Efektem jest już wręcz swoista moda na polskie brzmienia. A taka moda buduje markę. Polska muzyka nie oferuje przy tym obietnic bez pokrycia – nieustannie rośnie jej poziom. To dlatego doświadczenia polskiego fana muzyki coraz mniej mają wspólnego z frustracjami kibica piłkarskiego, który wciąż skazany jest na doszukiwanie się w Lidze Mistrzów “polskich akcentów” w postaci piłkarza mającego na koncie epizod w Ekstraklasie.

Muzycy w naturalny sposób czują się elementem światowej sceny. Ułatwił to internet, ale nie tylko. Z wątpliwości co do naszego potencjału wyleczyły nas wielkie letnie festiwale – jak tu czuć się muzyczną prowincją, gdy brytyjski “New Musical Express” headlinerów Open’era ogłasza tak samo jak gwiazdy legendarnego Glastonbury? Korzystają na tym wykonawcy, a także wytwórnie, które stały się elementem światowego obiegu fonograficznego. Niedawno “Wyborcza” przypomniała, że przecież zanim Rogiński trafił do rankingu “The Wire”, ten magazyn regularnie recenzował płyty polskiej firmy Mik.Musik. A inny niszowy wydawca Monotype 80 proc. swoich nakładów sprzedaje na światowym, a nie lokalnym rynku.

Tak właśnie wygląda normalność. Do niedawna budowaliśmy wyobrażenia o światowym sukcesie na nierealistycznych oczekiwaniach – czekaliśmy na światowy sukces lokalnej gwiazdy, który miał potwierdzić nasze aspiracje. Nowe pokolenie artystów postawiło raczej na pracę u podstaw – zamiast ścigać się ze światem, robi swoje. Ta praca organiczna przynosi efekty.

Czy wkrótce zobaczymy Polaków grających na głównej scenie Glastonbury lub Roskilde? Czy ktoś wejdzie do światowego obiegu koncertowego? Czy polska piosenka ma szansę stać się międzynarodowym internetowym fenomenem? Czasami wystarczy jeden impuls, udany strzał, który sprawi, że na moment oczy show-biznesu zwrócą się w naszą stronę. Tak jak stało się z Islandią po sukcesie Bjork. Kto w Polsce ma szansę odegrać taką rolę? Monika Brodka, która nową płytę przygotowała w Los Angeles? Duet Rebeka, który szykuje nowy materiał? A może wspomniana Zamilska, która niedawno nagrała utwór z raperem Quebonafide? Możliwe też, że czeka nas zaskoczenie ze strony kogoś w tej chwili zupełnie nieznanego.

Ekspansję polskiej muzyki od kilku lat wspierał, pomagając naszym artystom w wyjazdach na zagraniczne showcase’y i festiwale, Instytut Adama Mickiewicza w ramach projektu “Don’t Panic, We’re From Poland”. Co będzie z tym programem po niedawnej zmianie władzy, gdy obecny rząd postanowi “odzyskać” tę instytucję? No i czy rodzącej się modzie na polskie brzmienie nie zaszkodzi ideologiczna zawierucha, który przyprawia nam gębę ksenofobicznej konserwy?

To już jednak pytania nie do polskich muzyków.

Robert Sankowski, Gazeta Wyborcza

Gazeta Wyborcza m.in. o Headache