Recenzja ++ – 5kilo kultury
Już w chwili debiutu (po prostu „LP”) wiadomo było, że zespół Trupa Trupa nie przejdzie bez echa. Podczas gdy części trójmiejskich melomanów wciąż marzyła się jakaś forma spuścizny po Ściance, formacja Grzegorza Kwiatkowskiego po cichu wykształciła zupełnie odrębny, ale też konsekwentny styl, który skrystalizował się dopiero na płycie z dwoma plusami.
Na samym początku twórczość grupy opierała się głównie na graniu garażowo-gitarowym, mocno zakorzenionym w latach 60. czy 70. Chociaż na „++” wciąż słychać tę punkową zadziorność, muzycy posunęli się o krok dalej w kierunku eksperymentu, gdzie zacierają się granice między użytymi środkami. Druga płyta przewyższa debiut pod niemal każdym względem – od kompozycji po zamysł producencki. Znany z „LP” eklektyzm jest tu bardziej wyważony, ale w żadnym razie ostrożny. Muzycy odważnie kreślą kolejne utwory, o których z powodzeniem można powiedzieć, że wspólnie tworzą spójną całość, a przy tym każdy jest wyjątkowy.
Najwięcej właściwego sobie, przykrego piękna Trupa Trupa przekazuje w delikatnych piosenkach oscylujących na krawędzi odrętwienia i goryczy, oprawiając teksty z pogranicza życia i śmierci w proste, ale dokładnie zaplanowane kompozycje. Między sennymi utworami można tu znaleźć jazgoczące i gniewne naleciałości noise-rocka, mnóstwo spięć i zgrzytów, kreujących niespotykanie wciągający nastrój. Znajome spokojne gitary rodem z Wysp Brytyjskich odnajdziemy w uwodzicielskiej „Felicy” czy fantastycznym, zamykającym krążek „Exist”, z finałowym pochodem bębnów i delikatnym rozchmurzeniem pod sam koniec. Zabawa emocjami jest możliwa dzięki ciągłym repetycjom, nie tylko na poziomie powtarzanych akordów, ale też poszczególnych fraz w warstwie lirycznej, co jest już przesądzonym znakiem rozpoznawczym zespołu. Dokładając do tego specyficzną, niewymuszoną atmosferę lo-fi i pływające klawisze w stylu Manzarka otrzymujemy niezwykłą mieszankę, pełną gniewu i miejscami przykrości, za to tak intensywną w odbiorze, że nie da się przejść obok niej obojętnie.
Mrocznie i dziwnie (pozytywnie) robi się przy chaotycznym „Dei”, w którym ponury klimat buduje saksofon Mikołaja Trzaski, z kolei na sam początek muzycy serwują mocną dawkę nienawiści w krzykliwym „I Hate”. Jest dramatycznie i odrobinę cyrkowo, głównie dzięki mechanicznym pasażom na klawiszach, dysonansowym sprzężeniom i rozedrganej stronie wokalnej. Od drugiej połowy kawałek przekształca się w pogrzebowy pochód z marszowym tempem, zimnym szumem syntetycznego wiatru i teatralną trąbką Tomasza Ziętka. Od ziemi na chwilę odrywa „Home”, w którym Pomorzanie stają się sentymentalni, wciąż smutni, ale jednak odrobinę bardziej ciepli, niż w jakimkolwiek innym kawałku na „++”.
Poszczególne utwory wzbudzają różne emocje, ale za to zgodnie wrzucają nas w trochę nieprzystępny, niespokojny świat, mimo wszystko na tyle pociągający, że chce się tam zostać na dłużej. Przy każdym powrocie uwagę przykuwa coś nowego, z każdym kolejnym razem jest ciekawiej. Pomimo całego swojego ciężaru, jaki Trupa Trupa wymierza w słuchaczy, ich styl wciąż pozostaje świeży, czym udowadniają, że być może wcale nie potrzebujemy zastępcy Ścianki, a po prostu czegoś nowego.