Trupa Trupa

Recenzja Headache – Esensja

W ciągu pięciu lat, które właśnie minęły od ich fonograficznego debiutu, przeszli długą drogę, stając się w tym czasie jedną z najbardziej cenionych przez krytyków formacji alternatywnych w Polsce. Że pochwały kierowane pod ich adresem nie są przesadzone, Trupa Trupa udowodniła najnowszym albumem – opublikowanym przez brytyjską wytwórnię Blue Tapes „Headache”.

To prawda: wsłuchując się w muzykę Trupy Trupa – tu należałoby wtrącić pytanie skierowane do członków zespołu, czy tak właśnie należy odmieniać tę dwuczłonową nazwę? – można nabawić się bólu głowy. Ale bardziej przypadłość ta mogła doskwierać słuchaczom w przeszłości, kiedy dokonania trójmiejskiego zespołu w jeszcze większym stopniu wystawiały cierpliwość na próbę. Z biegiem czasu twórczość kwartetu prowadzonego przez wokalistę i gitarzystę (oraz cenionego poetę młodego pokolenia) Grzegorza Kwiatkowskiego stawała się bowiem zdecydowanie przyjaźniejsza, chociaż i dzisiaj trudno uznać ją za komercyjną. Najistotniejsze, że zyskując na przystępności, nic nie straciła na wartości. Pierwsze trzy wydawnictwa – EP-kę „EP” (2010) oraz pełnowymiarowe albumy „LP” (2011) i „++” (2013) – zespół wydał własnym sumptem. Później udało mu się podpisać kontrakt z brytyjską firmą Blue Tapes (X-Ray Records), której nakładem światło dzienne ujrzało najnowsze wydawnictwo grupy – „Headache”. Od tego momentu minęło już wprawdzie trochę czasu (płyta miała premierę w marcu tego roku), ale o dobrej muzyce warto pisać nawet z pewnym opóźnieniem.

Trupa Trupa od początku kariery gra w tym samym składzie; oprócz Grzegorza Kwiatkowskiego zespół tworzą jeszcze: śpiewający basista i gitarzysta Wojciech Juchniewicz, klawiszowiec (i okazjonalnie także gitarzysta) Rafał Wojczal oraz bębniarz Tomasz Pawluczuk (niegdyś udzielający się również w punkrockowej formacji… Gówno). Materiał, który trafił na „Headache” zarejestrowano w 2014 roku w gdańskim studiu Dickie Dreams; tym razem – w przeciwieństwie do sesji, której owocem stała się płyta „++” – obyło się bez gości. W efekcie instrumentacja jest może nieco uboższa, ale sam przekaz zyskał dzięki temu na sile przekazu. Na album trafiło jedenaście kompozycji – stylistycznie zróżnicowanych, ale mających przynajmniej jeden bardzo wyrazisty wspólny mianownik: charakterystyczne brzmienie gitar. Rozpiętych pomiędzy garażowym brit-popem, noise’em, psychodelią a post-rockiem. Ten rozrzut powinien, przynajmniej w teorii, wpływać na emocjonalne rozchwianie, ale stało się zupełnie inaczej. Co świadczy przede wszystkim o wypracowaniu przez Trupę Trupa własnego stylu.

Album otwiera jeden z najlepszych numerów w całym zestawie – „Snow”. Melodyjne, choć ciężkie gitary i specyficzny, zapadający w pamięć wokal Kwiatkowskiego sprawiają, że utwór ten brzmi zaskakująco przebojowo. I nie bez powodu – bo to jest po prostu ładna… piosenka (co w tym przypadku jest dużym komplementem). Drugi w kolejności „Halleyesonme” przenosi nas w nieco inny świat. Powolny, hipnotyczny rytm i psychodeliczne syntezatory Wojczala wraz z pojawiającą się na pierwszym planie melorecytacją Juchniewicza czynią z tej kompozycji niezapomnianą, nastrojową balladę. W „Sky is Falling” momenty ostrzejsze sąsiadują z delikatniejszymi, a całość wieńczy (w tle) fragment, który mógłby znaleźć się na płycie każdego z cenionych wykonawców spod znaku alt-country (vide Calexico czy Iron & Wine). W „Sacrifice” natomiast Trupa Trupa ponownie odbywa podróż do świata rockowej psychodelii, choć z czasem, gdy palmę pierwszeństwa przejmuje klawiszowiec, robi się, dzięki jego syntezatorowym plamom, coraz bardziej ambientowo.

„Getting Older” – jedna z dłuższych kompozycji na płycie – to w zasadzie dwa odmienne utwory w jednym. Początek to klasyczny gitarowy rock alternatywny, część druga przeistacza się w granie nieomal gotyckie ze skrętem w stronę wysublimowanego darkwave’u (i mocno niepokojącymi klawiszami). Ukojenie przynosi za to senne, mocno wycofane „Give’em All”, w trakcie którego można się jedynie zastanawiać, czy uzasadnione było przepuszczanie głosu wokalisty (ponownie Juchniewicza) przez efekty. Na szczęście chwilę później następuje „Wasteland” – absolutne opus magnum płyty, w którym po dłuższym, trochę zgiełkliwym wstępie rozlegają się symfoniczne dźwięki klawiszy i postrockowa gitara. Jakby tego było mało, przejmujący smutkiem głos Kwiatkowskiego wzmocniony jest jeszcze hipnotycznymi chórkami. Znacznie lżej wypada za to – inaczej zresztą po takiej petardzie jak „Wasteland” być nie mogło – „Rise and Fall”. Co zresztą przydaje się bardzo, ponieważ następny w kolejności jest – trwający ponad dziewięć minut – utwór tytułowy. W którym dopiero się dzieje! „Headache” chyba nikogo nie pozostawia obojętnym. I nic dziwnego, ponieważ muzycy włożyli w tę kompozycję tyle emocji, że nie sposób nie popaść w zachwyt nad jej wszetecznym urokiem.

Motoryczna sekcja rytmiczna i powtarzająca jak mantrę tę samą frazę gitara – za każdym razem mocniej, głośniej i dosadniej – sprawiają, że słuchacz zostaje niemal niezauważalnie wessany w samo oko cyklonu. Przekonuje się o tym jednak dopiero w chwili, kiedy Juchniewicz (po raz trzeci) w jednej chwili przechodzi od spokojnego śpiewu do histerycznego, pełnego szaleństwa krzyku (tytuł i tekst utworu do czegoś w końcu zobowiązują). Po takiej dawce bolesnej ekscytacji konieczne jest nie tyle nawet uspokojenie, co znieczulenie. Temu służy delikatnie kołyszące „Unbelievable”, po którym zespół żegna się ze słuchaczami utworem „Picture Yourself” – rozbudowanym i wielowątkowym, z początku lżejszym i – tak, tak, to nie błąd – radośniejszym, z czasem coraz bardziej rockowym (z naciskiem na post-) i ambientowym (świszczące syntezatory). Płyta trwa trochę ponad pięćdziesiąt minut i jest to dokładnie tyle, ile powinno być. Nie nuży ani nie męczy. Na tyle podsyca apetyt, by mieć ochotę na powtórną konsumpcję. A potem można jeszcze wybrać sobie kilka najlepszych utworów, zapętlić je i raczyć się nimi, raczyć i raczyć…”

Sebastian Chosiński, www.esensja.stoplklatka.pl

 

Recenzja Headache – Esensja