Trupa Trupa

Recenzja Headache – NaTemat.pl

Gdyby w latach sześćdziesiątych dysponowano takimi jak dziś możliwościami w studiach nagraniowych, otrzymywalibyśmy między innymi takie realizacje, jak w przypadku trójmiejskiej Trupy Trupa. Podziało się tak, że musiało minąć niemal pół wieku: “Syn – minie pismo, lecz ty spomnisz, wnuku”, chciałoby się powtórzyć za Norwidem – by to granie wróciło do łask i – w najlepszych przypadkach – zalśniło pełnym blaskiem.

Jeśli Trupa Trupa coś “straciła”, to na samym początku, decydując się na granie prawie zupełnie nieobecne w mediach, z góry odpuszczając szum wielkich radiostacji i zaistnienie na ich playlistach. A teraz, na trzecim dużym krążku, wściekle dojrzale i w sposób dowodzący całkowitej pewności tego, co i jak, proponuje jeszcze bardziej zakręconą podróż przez muzyczne lądy.

Próbując pisać o tej muzyce, zamieniam się w bezradnego dzieciaka. Bo przemieliło się już tej muzyki w życiu co niemiara, wszystko coś przypomina, wszystko gdzieś już kiedyś zostało zagrane. A przecież czasem (bardzo, bardzo rzadko, coraz rzadziej) nowych kilkadziesiąt minut daje niczym nieskażoną frajdę słuchania. Choć niekoniecznie – tak jak w przypadku płyt TT, jest to podróż do krainy łagodności. Oj, zdecydowanie nie.

Karmią nas bowiem bólem głowy. Ale nie jakimś tam dostępnym pospólstwu, prostackim napieprzaniem łba, nie arystokratyczną migreną, lecz zaraźliwym, obsesyjnym rozsadzaniem czaszki aż po przekraczanie granic tego, co powszechnie uznaje się za normalność.

Z tym już zostaniemy: najważniejsze, najdojrzalsze w rocku wydarzyło się gdzieś między 1967 a 1975 rokiem – i wszystko (no, prawie), co ważnego powstawało później i powstaje dzisiaj, odnosić się będzie mniej lub bardziej do tamtego okresu.

Można żonglować tropami (bo ta szafa nie jest muzycznym demobilem, a to, co z niej wypada, trupem), szukać nazwisk i nazw, z którymi kojarzą się docierające do uszu dźwięki. Dosłuchać się – znów, jak na poprzednim krążku – wczesnego Pink Floyd i matowych falsetów w stylu Gilmoura, na przykład w Sacrifice czy Unbelievable. Dostrzec klimat dojrzałych The Beatles w Rise And Fall, a gęstą fakturę wielu utworów nieodmiennie kojarzyć z Velvet Underground.

Nade wszystko jednak dostrzegam “zorganizowaną anarchię” King Crimson – głównie z okresu Frippowsko-Wettonowskiego – jak w fantastycznym Wasteland, ale także Discipline – co wyraźnie słychać w Getting Older oraz w początkowych i końcowych fragmentach utworu tytułowego. W nim nie ma żartów w szczególny sposób: atmosfera gęsta i duszna od pierwszych dźwięków narasta i potężnieje z każdą minutą niczym w The End Doors, a głos Wojtka Juchniewicza brnie w rozwibrowane, szaleńcze rejony spod znaku Jima Morrisona. Zespół nie odpuszcza do samego końca. Progi szpitala psychiatrycznego przekraczamy raz jeszcze w industrialnym Picture Yourself.

Od wydania płyty – tym razem przez brytyjskiego wydawcę, Blue Tapes And X-Ray Records, mijają prawie dwa miesiące. Po okresie ostrego aplikowania, a następnie odstawieniu tej muzyki na pewien czas i – teraz – powrotu do niej mogę wreszcie powiedzieć, że poznałem ten materiał, oswoiłem się z nim. Ale nie wiem, czy o psychodelicznym pokoju, w którym czasem brakuje klamek, mogę powiedzieć, że “pokochałem”.

Świetna płyta.

Mariusz Grygierczyk, www.blogandroll.natemat.pl

Recenzja Headache – NaTemat.pl