Trupa Trupa

Recenzja Headache – Popmoderna

Trudno w Polsce o muzykę dla ludzi dorosłych. Zdominowała ją młodzież w bojówkach, która od lat powtarza jedną i tę samą frazę o tym, jak to pokutujemy za to, że żyjemy. Obok niej stoi banda nawiedzonych onanistów produkujących wielogodzinne progresywne plumkania gitarowe.

Gdzieś tam jeszcze hip-hopowcy dwoją się i troją, by ktoś w końcu uznał ich za osoby poważne. A… i jeszcze naszpikowana chemią elektroniczna masa, no cóż, weź mi nic nie mów. Jest właściwie tylko kilka zespołów na miarę playlisty, na której hulają bandy takie jak Drenge czy Royal Blood. Jednym z nich jest Trupa Trupa.

Projekt Grzegorza Kwiatkowskiego stawia na dziwny typ przebojowości, jaki znamy choćby z twórczości wczesnego Swans. To pesymistyczne rozkołysanie, posługujące się klasycznym typem poetyckiej ekspresji, w której rozbrzmiewa Shakespeare, Goethe i Byron. Trupa produkuje płyty do słuchania w całości, wabiące maksymalistycznym egzystencjalizmem, ale w żadnym wypadku nie nużące. Nie ma tu odgrzewania Pink Floyd, King Crimson czy Moody Blues. Nie ma podejmowania walki z Radiohead i Mogwai o bycie odkrywcą możliwości popu. Trupa Trupa, czyli: gramy, jak umiemy, najważniejsza jest poezja.

W odróżnieniu jednak od wielu ekip o podobnym podejściu, muzycy z Trójmiasta naprawdę potrafią uderzać w struny. Niespełna dwa lata po wydaniu świetnego ++ otrzymujemy kolejną produkcję, pod tytułem Headache. Co tym razem?

Był na poprzedniej płycie taki utwór Over. Pisałem wtedy o nim: Gdy słuchacz da się kilkakrotnie ponieść śpiewnej frazie (raz kończonej na birth, a raz na death), myśląc o tym, że czeka go jeszcze rockowa zwrotka, strącony zostaje na ziemię ironicznie wypowiedzianym I hope you’ll find a better place / I hope you’ll find a better way. Zaraz jednak znowu odzywa się dumna trąbka, ponownie over and over and over…, wszyscy się kołyszą, a tu kolejne uspokojenie, gitary przygaszone, trąbka na „pół ustnika”, jak gdyby coś odbierało głos.

Takich momentów na Headache jest mnóstwo i właściwie cieszę się, że zespół poszedł w tym kierunku. Otrzymaliśmy bardzo spójną opowieść o przeżywaniu życia – tak, właśnie tak napiszę, jest to bowiem najbardziej interesująca cecha tego albumu. Jesteśmy, podczas uważnego słuchania, wystrzeliwani w obłoki i strącani jak Ikar. Głaskani po głowie i kopani po żebrach. Miotani między samozachwytem a pogardą najwyższego stopnia.

Po kolei zatem. Headache otwiera uszczypliwy śpiew let it snow / oh I will disappear / I will just disappear / I’ve got nothing / I’ve got nothing, nothing to hide. Jak na poprzedniej płycie, zostajemy wrzuceni od razu na głęboką wodę, bez zbędnego intro. Niby prosty motyw gitarowy, a wyzwala jednocześnie zachwyt i nerwowość (czy może wręcz panikę)..

Potem Halleyesonme, mantra. Sporo mroku. Czarne, bezlitosne niebo, jakby to określił Witkacy. Ciągle powtarzana fraza, nagle urwana, będąca wprowadzeniem do optymistycznego w brzmieniu, lecz katastroficznego w swojej wymowie The Sky Is Falling. Numer zagrany bardzo brytyjsko, z tym specyficznym dysonansem nastrojów, jaki znamy doskonale choćby z twórczości Blur.

Brytyjski klimat nie powinien dziwić, tym bardziej że płyta została wytłoczona przez Blue Tapes And X-Ray Records. To znany w alternatywnym świecie label wydający artystów takich jak inspirujący się Perekiem (!) Tashi Dorji, surowa, momentami demoscenowa Katie Gately czy alternatywny do potęgi entej, nieco shellacowy Father Murphy.

Od czwartej ścieżki zaczyna się na Headache klimat spadania, spadania z błogości w mrok. Spokojne Sacrifice brzmi rozkosznie, lecz niezbyt pogodnie, wytwarza atmosferę postępującej bierności, rozerwania, bezradności, która swoją kulminację znajduje w histerycznym Getting Older. Rozkosz wraca w Give’em All, piosence, niezależnie od treści, bardzo ładnej i kołyszącej (trzeba czasem nazywać rzeczy po imieniu). Give’em All, ze swoimi jednostajnymi, dwuakordowymi organami, przyjemnie rozleniwia słuchacza. Co z tego, skoro zaraz budzi go toksyczne, dramatyczne Wasteland, z echem przywodzącym na myśl Angel Massive Attack. Skojarzenia z klasykami lat 90. przychodzą dosyć często, to w końcu muzyka postmodernistyczna, ale dlatego właśnie urokliwa, że śmiała, przebojowa i spójna. Trupa nie boi się porównań, nie sili się na przymusową awangardę, gra po prostu to, co jej leży na sercu. I o to właśnie chodzi.

Ktoś może w sumie zarzucić tej produkcji, że opiera się na monotonnym przeplataniu kołysanek i wrzasków, korzystając przy tym z oklepanych rozwiązań kompozycyjnych. Osobiście uważam takie podejście za idiotyczne, gdyż prowadzi zarówno krytyków, jak i artystów do błędnego koła, przez które rynek zalewa twórczość przeegzaltowana, zawile poszukująca oryginalności, zapominająca o tym, że płyty otagowane słowem „rock” wydaje się jako muzykę rozrywkową, jakkolwiek alternatywny by ów „rock” nie był. Stanowi to również jedną z chorób polskiej kultury muzycznej, niepotrafiącej poradzić sobie ze słowem „pop”, traktującej je wciąż jako określenie pejoratywne. Najwyraźniej narusza ono godność tak zaawansowanego kulturalnie społeczeństwa, jakim są Polacy. A przecież zestaw instrumentów, jaki proponuje Trupa Trupa, jest na tyle standardowy, że wykorzystywanie go w inny, rzekomo bardziej twórczy sposób prowadzić może jedynie do stworzenia kolejnej niepodobnej do niczego papki zasilającej nisze YouTube’a. Nie tędy droga, proszę państwa, nie tędy.

Wracając do głównego wywodu, Rise and Fall świetnie wprowadza do tytułowego Headache. W ostatnich czterech utworach na albumie zasadza się kulminacja dzieła opatrzonego okładką, na której widnieje, jeśli wierzyć autorom, tartak mieszczący się obok domu Schopenhauera w Oliwie. Schopenhauer w końcu dorobił się muzyki nienapędzającej faustycznej wrażliwości narodu niemieckiego (a to dobre!). Mit faustowski jest zresztą wykorzystywany w brytyjskiej promocji albumu (wiele na ten temat temat można przeczytać na stronie producenta), co również wyzwala nutkę zazdrości, bo gdzie w rodzimej popkulturze takie cuda? Wypada odesłać do wydanej przed laty w Ha!Arcie książki Nowa muzyka brytyjska, z której dowiedzieć się można, w jak ciekawy sposób wyspiarskie społeczeństwo identyfikuje swoich muzycznych idoli z kanonem kulturowym. No cóż, co kraj to obyczaj, akurat tych obyczajów z Zachodu nie przejmujemy, a szkoda.

Headache kończą niby pogodne (w rzeczywistości oczywiście rozbite), nastrojowe Unbelievable i Picture Yourself. Jak w przypadku ++, pozostawiają wrażenie podążania do dalszego punktu, do kolejnych elementów egzystencji, które zapewne niebawem zostaną uchwycone w twórczości Kwiatkowskiego i spółki. Ich wizja psychodelicznego rocka na pewno znajdzie niebawem poklask w wielu środowiskach, być może nawet znajdą się jacyś naśladowcy. Trzeba przyznać, że w tak fatalnej sytuacji, w jakiej znajduje się polska muzyka, narodzili się artyści dostatecznie zdolni, by trafić do najbardziej wymagających gustów, które tęsknią za pionierstwem na poziomie muzycznym oraz tekstowym. A forma piosenki, jak widać, może być bardzo bogata, wystarczy docenić jej możliwości i nie bać się elementów wtórnych (od nich przecież zaczyna się cała historia muzyki pop, która przecież jest historią piosenek).

Konrad Janczura, www.popmoderna.pl

Recenzja Headache – Popmoderna