Trupa Trupa

Recenzja Headache – Rzyg Kulturalny

Sztuka to taki sport. I na odwrót. Nie dlatego, że niektórych bohaterów stadionów (i innych aren) zwie się artystami, i że są tacy, którzy tworzą wyczynowo.

I tu, i tu – choć oczywiście mam o tym pojęcie cokolwiek mgliste – ważne są takie aspekty jak przygotowanie, forma, talent czy osławiona dyspozycja dnia. I szczęście, które miałem (tzn. nie miałem, ale przyszło, jest), ostatecznie sięgając po „Headache” gdańskiej Trupy Trupa.*

Gdyby ktoś zapytał, jaka muzykę gra zespół Grzegorza Kwiatkowskiego (i Wojciecha Juchniewicza, i Rafała Wojczala, i Tomasza Pawluczuka), w odpowiedzi poprosiłbym tę osobę o to, by zastanowiła się chwilę i bazując na nazwie, sama spróbowała zbudować o niej względne wyobrażenie. To jak z Siekierą (raz obuchem, drugi raz obuchem, poprawka trzonkiem) czy Mgłą, tu dodatkowo z pasującą poecie (którym pierwszy z panów jest) grą słów.

A ja nie, bywam najwyżej, niekiedy (kto wie, ten wie; za wszystkie serdecznie żałuję), więc szukam prostego określenia muzyki zawartej na „Headache”, racjonalnie dysponując ograniczonym potencjałem intelektualnym. Najłatwiej napisać, że jest mroczna, tylko że to nie załatwia sprawy, bo tyle tu piękna i lekkości, że wyjdzie z tego przekłamanie. Muzyka Trupy Trupa nie jest czystą psychodelią, ale gdyby wziąć coś z tych klimatów, coś dobrego, z przedziału czasowego 1966-69, wykroić stamtąd naiwność, miłość, fraktale, całość osadzić w jakimś nie-miejscu (przestać leżeć na łące i patrzeć na chmury typu cumulus w kolorze białym), w czasie dowolnego schyłku, upadku czy choćby niepokoju (gdy kwiaty we włosach potargał wiatr), w nocy czarnej, gęstej i rozlanej, rozświetlić trupim (a jakże! a jakimż!) światłem Księżyca, to wyjdzie płyta, o której mowa. Tylko akapit nie wyszedł.

I kolejny.

Jeśli chodzi o konkrety, nazwy, to najbliższe skojarzenie (takie ogólne, dotyczące środków wyrazu i tego, co za ich pomocą wyrażone) mam z najlepszymi fragmentami drugiej płyty The Doors. Staje się ono wyraźne tylko na chwilę, na początku utworu tytułowego, ale to mi wystarczy, bym poczuł, że coś w tym jest. Ponadto dosłyszę to tu, to tam Pink Floyd, Cocteau Twins, Swans czy echa tego, co działo się w Wielkiej Brytanii pod koniec ubiegłego milenium i – jeśli chodzi o same klawisze (nawiasem mówiąc, rewelacyjne!) – Ghost. Oczywiście ani przez moment nie ma tu mowy o zrzynaniu z kogokolwiek czy zapatrzeniu.

Zresztą to tylko momenty, mgnienia, często nie dość długie, bym dociekł źródeł, służące głównie temu, by poczuć się dobrze, swoj(sk)o, nawet jeśli nie jest się inżynierem Mamoniem. Siła „Headache” tkwi nie w pojedynczych zrywach, w momentach (na)tchnień i objawień, tylko w monolityczności i… dyscyplinie. Dlatego wskazanie najlepszych fragmentów – nawet przy zastrzeżeniu, że kiepskich czy przeciętnych tu nie ma – wydaje się nieco niesprawiedliwe. Owszem, można, czemu nie. To pisząc, wskazuję palcem w środek tracklisty, w sedno, na utwory od piątego do siódmego. „Getting older” pozostaje do pewnego momentu pozornie niepozorny, by przerodzić się w kolosa, zdolnego zniszczyć wszystko, co napotka na drodze z właściwą sobie gracją i lekkością. Potem niecałe cztery minuty oddechu w postaci „Give’em all” (jakże potrzebnego w tym konkretnym momencie, brawo za wyczucie i swoistą empatię) i doskonały „Wasteland”, który ma wszystko, by być przebojem i by nim przypadkiem nie zostać; i człowieka znów zatyka.

A potem włączam całość od początku (najlepiej słuchać po zmroku, chociażby do snu – zastanawiam się, jaki wpływ na nietypowość marzeń sennych ubiegłej nocy miało to, że jedno z posiedzeń, w pozycji horyzontalnej, odbyłem tuż przed zaśnięciem; zresztą kolejne zaraz po przebudzeniu, ale to niejako z tęsknoty) i myślę, że to faktycznie niesprawiedliwe.

Wróćmy do sportu, by spiąć rozważania banalną klamrą. Trupa Trupa wysoko poprzeczkę. Nie innym: sobie. I nie chodzi mi o to, co dalej, tylko o „Headache”. Muzycy nie zrobili tego dla całej płyty czy poszczególnych kompozycji, a dla każdej pojedynczej melodii. I uparli się, że nie może pozwolić sobie na choćby pojedyncze strącenie.

W głośnikach „Picture yourself”. Wizualizuję sobie tę banalną poprzeczkę. Ha! Drży! Spadnie! Drży? Ta, jasne.

A gdy się ściemni – w ciemnię. Z „Headache” w słuchawkach.

Posłuchać można (i wypada) tutaj.

* Chyba mogłoby być Trupa Trupy, tak poetycko.

www.rzygkulturalny.wordpress.com

Recenzja Headache – Rzyg Kulturalny