Trupa Trupa

Recenzja i wywiad na łamach Noisey

Na polskim podwórku jeszcze nigdy nie było aż tak wielu zespołów i projektów muzycznych o naprawdę światowym potencjale.

I chociaż w muzyce jestem absolutnym przeciwnikiem podziału na krajowe – zagraniczne, to bariera ta dla wielu okazuje się nie do przejścia. Niektórym brakuje siły przebicia, inni nieustannie liczą na wsparcie, którego finalnie nie otrzymują, jeszcze innych zwyczajnie zadowala rodzime podwórko (niesłusznie!). A wystarczy po prostu zaryzykować. Na taki krok już jakiś czas temu zdecydowali się panowie tworzący zespół Trupa Trupa. O to, czy ponownie skorzystaliby z takiej szansy chyba nawet nie wypada pytać, bo wydany właśnie wspólnie nakładem francuskiej Ici d’ailleurs i brytyjskiej Blue Tapes and X-ray Records album „Jolly New Songs” jeszcze przed premierą doczekał się całej serii utrzymanych w dość entuzjastycznym tonie recenzji ze strony portali i magazynów uznawanych w branży za te najbardziej „opiniotwórcze”, a single „To Me” i „Coffin” od kilku tygodni można usłyszeć w audycjach kolejnych stacji radiowych. Bez popadania w hurraoptymizm – całkiem serio – to może być dopiero początek wielkiego zamieszania.

„Jolly New Songs” to tak naprawdę pierwszy album Trupy Trupy, który przemówił do mnie w całości, od pierwszego do ostatniego kawałka. Wcześniejsze, choć nie brakowało im świetnych momentów, chwilami wydawały się nieco nadekspresyjne, przeteatralizowane. Ta droga, zaczynając od nieśmiałego debiutu, przez „++” i „Headache” była jednak po coś. Każdy z etapów dojścia do miejsca, w którym zespół znajduje się obecnie, wniósł do jego muzyki nową wartość. I chociaż, jak powiedział nam Grzegorz Kwiatkowski, wokalista i gitarzysta grupy, nie było w tym żadnego z góry zamierzonego planu, to ewidentnie da się zauważyć, że schodek po schodku, krok po kroku, Trupa Trupa cierpliwie wydeptywała sobie zupełnie nowy szlak na polskim podwórku, który w pewnym momencie stał się autostradą na upragniony dla wielu, mityczny zachód. W przypadku trójmiejskiego zespołu wydaje się to zupełnie naturalną koleją rzeczy, bez sztucznego pompowania balonika oczekiwań i zgubnej dla wielu napinki. Materiał zebrany na czwartym w dorobku zespołu longplayu roztacza spójną i przemyślaną wizję na muzykę gitarową, jakiej nam potrzeba. Absolutnie daleki jestem od wystawiania laurek – tu też znalazły się momenty, jak senne „None of us”, które mogą nużyć. Płyta jako całość broni się jednak w sposób całkowicie naturalny. Panowie doskonale wiedzą, co chcą przekazać i to robią – to po prostu słychać. Oddajmy zresztą głos samym zainteresowanym – Grzegorz Kwiatkowski w rozmowie z Noisey Polska.

Noisey Polska: Czy złoty duet producencko – realizacyjny, czyli Michał Kupicz plus Adam Witkowski, który sprawdził się przy „Headache”, wspomógł was również przy „Jolly New Song”?

Grzegorz Kwiatkowski: Tym razem tylko Michał Kupicz. Michał przyjechał do Gdańska, do studia, w którym nagrywaliśmy (studia zespołu Dick4Dick), będącego jednocześnie naszą salą prób i zrobił dla nas rejestrację, miks i mastering. W tym momencie jest to więc full opcja Kupicz.

Czyli jesteście chyba zadowoleni ze współpracy z Michałem?

Ogromnie. Wiadomo, że każdy uważa, że on jest świetny i mówienie tego jest już swego rodzaju komunałem, ale rzeczywiście Michał jest wspaniałym realizatorem i jego zdolności, nie tylko czysto techniczne, ale też psychologiczne wpływają na to, że współpraca z nim układa się bardzo dobrze. Na rejestrację płyty mieliśmy 10 dni, a po kilku dniach była już gotowa. Wydaje mi się, że to dlatego, że Michał wszystko bardzo dobrze kontroluje i wytwarza bardzo dobrą atmosferę.

Wasz nowy materiał ukazał się w kooperacji dwóch wytwórni: francuskiej Ici d’ailleurs i brytyjskiej Blue Tapes and X-ray Records. Od Stefana Wesołowskiego słyszałem, że Stephana z Ici d’ailleurs poznaliście podczas koncertu Stefana w Żaku. Podobno od razu zaiskrzyło?

Tak, to był przedpremierowy koncert Stefana, który jest z nami zaprzyjaźniony. Stephane Gregoire przyjechał na ten występ, tam się poznaliśmy, dostał płytę „Headache” i tak się nią zachwycił, że zrobił w swojej wytwórni wersję zremasterowaną na winylu. Byliśmy bardzo zaskoczeni, ponieważ wcześniej wydaliśmy ten materiał w Blue Tapes, płyta była recenzowana i puszczana naprawdę w wielu miejscach w Europie i na świecie, więc wydawało nam się, że to już jest maksimum tego, co da się z niej wycisnąć. Tymczasem zremasterowana wersja dotarła do jeszcze większej liczby miejsc. Wtedy pomyśleliśmy, że Ici d’ailleurs jest dla nas bardzo dobrym miejscem – ma świetną dystrybucję na cały świat i dobre urządzenia PR-owo – bookingowe. W wyniku współpracy z Ici d’ailleurs nawiązaliśmy też współpracę z agencją bookingową Soyouz. Wszystko to więc wzajemnie się nakręca i napędza.

Podczas przygotowań tej płyty mieliśmy różne propozycje wydawnicze z różnych wytwórni i rozważaliśmy różne opcje. Ostatecznie stanęło na opcji kooperacyjnej dwóch wytwórni. Na ogół labele nie decydują się na opcję kooperacji – to był nasz pomysł. Większość wytwórni jest przyzwyczajona do modelu pracy: jeden artysta – jedna wytwórnia, więc bardzo trudno jest sfinalizować taką współpracę. Każda z wytwórni ma swoje terytorium, każda ma swoje zasady uprawiania muzycznego biznesu, więc zmagaliśmy się tu z problemami czysto techniczno-logistycznymi, ale finalnie jesteśmy bardzo zadowoleni z tego układu, który udało nam się wypracować.

Czy opcja zachodnia to był jedyny scenariusz jaki rozważaliście, jeśli chodzi o wydanie waszego materiału?

Bardziej chodziło nam o przetestowanie różnych szlaków dystrybucyjnych. Nigdy nie liczyliśmy i nadal nie liczymy na bardzo dużą publiczność, ale rzeczywiście w Polsce nie ma wielu odbiorców dla takiej muzyki, jaką my gramy. Przy okazji „Headache” dostaliśmy propozycję wydawniczą od wytwórni Blue Tapes. Poszliśmy więc za ciosem i jesteśmy z tego bardzo zadowoleni. Rzeczywiście jednak ta tak zwana zachodnia sytuacja jest dla nas bardzo wygodna, bo gramy bardzo wsobnie, głównie dla siebie i nie robimy zbyt często rozważań dotyczących publiczności.

Na rodzimym podwórku chyba nie macie zbyt wielkiej konkurencji, bo zwyczajnie niewiele zespołów nie gra w podobnej do waszej estetyce. Chociaż stylistycznie można znaleźć pewne podobieństwa z zespołem Nagrobki, z którym się przyjaźnicie. Z waszej perspektywy to raczej komfortowa sytuacja, czy wręcz odwrotnie – lepiej być stymulowanym przez inne zespoły idące podobną ścieżką?

Wydaje mi się, że nie mamy podejścia rywalizacyjnego, to nas w ogóle nie interesuje. Na pewno bardzo miło jest mieć za to muzycznych przyjaciół. Dla nas takimi przyjaciółmi są na przykład Nagrobki, wcześniej też zespół Gówno, bo część naszego zespołu jest też z tego składu. Naszym ogromnym przyjacielem jest też Stefan Wesołowski – jesteśmy bardzo blisko, jeśli chodzi o poglądy na muzykę i nie tylko. Dobrze jest mieć muzyczną rodzinę i wydaje mi się, że my taką trójmiejską rodzinę mamy.

Czy często w takim razie pojawia się pomysł, by te przyjaźnie wykorzystać też w płaszczyźnie twórczej?

Przy okazji naszej płyty „++” pojawił się Mikołaj Trzaska, z którym również się przyjaźnimy, był też Tomek Ziętek. Natomiast na nowej płycie i na płycie „Headache” po prostu nie czuliśmy chyba potrzeby takich featuringów. To nasze gitarowe brzmienie jest dla tych kompozycji wystarczające i nie potrzeba tam raczej innych instrumentów i głosów.

Kiedy pewien czas temu przesłuchiwałem wasz nowy materiał, odniosłem wrażenie, że brzmienie jest pełniejsze, bardziej okrzepłe. Jesteś w stanie opisać drogę, jaką pokonaliście jeśli chodzi o waszą świadomość muzyczną od debiutu do miejsca, w którym znajdujecie się teraz?

Na pewno nie ma w tym żadnej strategii i jest to po prostu droga przypadków. A w kwestii naszej świadomości muzycznej, rzeczywiście coraz bardziej się przyjaźnimy, coraz lepiej się znamy, poznajemy nawzajem nowe zespoły, które zna jeden członek zespołu, a inni nie. Ja na przykład kiedyś byłem zamknięty na sytuacje typu Swans, Fugazi, Sonic Youth, ale za sprawą przyjaciół z zespołu otworzyłem się na te rzeczy i polubiłem je. Na pewno więc jesteśmy teraz bardziej świadomi muzycznie i mam nadzieję, że ma to odzwierciedlenie w bardziej spójnym brzmieniu. Bardzo dużą rolę odgrywa w tym procesie również Michał Kupicz, który miksuje nagrane przez nas materiały jak chce, bez większych sugestii z naszej strony. Kiedyś nasze utwory były mocniej rozrzucone stylistycznie, teraz wszystko to jest bardziej spójne. W pełni zadowoleni z całości naszej pracy jesteśmy właściwie dopiero od płyty „Headache”. Nie oznacza to, że nie jesteśmy wobec siebie krytyczni i brakuje nam pokory. Uważamy po prostu, że to dobrze wyszło i w pełni się pod tym podpisujemy. Do czasu „Headache” dużo się uczyliśmy różnych rzeczy, testowaliśmy wiele rozwiązań, ale nie byliśmy na tyle świadomi, by wydać coś naprawdę spójnego.

Raczej trudno posądzić cię o jakiekolwiek problemy z liryką w języku polskim. Dlaczego zatem na nowej płycie znalazły się teksty wyłącznie angielskie?

To nie była decyzja, tak się po prostu stało. Od początku zdecydowaną większość tekstów mieliśmy w języku angielskim. Wydaje mi się, że na tyle wyuczyliśmy się gitarowej muzyki anglojęzycznej i na tyle my sami tym nasiąknęliśmy, że wydało nam się to po prostu naturalne. Śpiewanie po polsku jest trudne, by zrobić to w dobry sposób. Z drugiej strony traktujemy jako zespół język angielski bardzo świadomie. Wychodzi to intuicyjnie, ale potem nasze teksty sprawdzamy z native’ami i osobami, które zajmują się językiem czysto naukowo. Nie chodzi też o to, żeby to miało Oxford pronounciation, ale żeby brzmiało w miarę swobodnie i przejrzyście. Zdajemy sobie jednak sprawę, że łatwo jest potknąć się śpiewając po angielsku, kiedy nie jest to twój pierwszy język. Tym bardziej było nam więc miło po wydaniu płyty „Headache”, kiedy okazało się, że nasze teksty są w pełni czytelne.

Kto w takim razie odpowiada za teksty? Istnieje w ogóle u was jakiś podział zadań?

Mamy taką zasadę, że wszystko robimy naprawdę razem. Nawet jak ktoś napisze tekst, albo ma więcej nutek w danej kompozycji, to wszystko jest efektem wspólnej pracy naszej czwórki. Kompozytorsko i zaiksowo podpisujemy się więc pod wszystkim równo. Wystrzegamy się indywidualności, liderowania, frontmeństwa – po prostu działamy razem i nie chcemy, żeby było inaczej. Na próbach jesteśmy otwarci na głos każdego członka zespołu i nawet jeśli ktoś przynosi z domu na próbę gotowy szkic, to on później się obudowuje i zmienia pod wpływem innych członków. Panuje więc u nas bardzo rodzinna atmosfera, w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Poza tekstami utworów tworzysz też poezję. Nie masz problemu z rozdzielaniem tych dwóch sfer aktywności?

Kiedyś rzeczywiście miałem z tym mały problem. Tym bardziej, że na początku naszej działalności mieliśmy kilka polskich tekstów, więc część dziennikarzy porównywała to do Świetlików, bo poeta w zespole itd. Bardzo lubimy Świetliki, ale w naszym przypadku zupełnie nie o to chodziło, więc to było chybione porównanie. Ale to minęło. Nie wiem, czy właśnie nie za sprawą tekstów w języku angielskim. W płaszczyźnie twórczej natomiast w pełni to oddzielam, chociaż na pewno pewien warsztat literacki służy mi również w muzyce, żeby teksty miały nie tylko sens treściowy, ale były też poprawnie zbudowane brzmieniowo. W naszym zespole dwie osoby są absolwentami ASP – malarzami, grafikami, Rafał Wojczal jest fotografikiem, dokumentalistą.

Wydaje mi się, że przez to każdy z nas wnosi do zespołu coś od siebie, bo każdy ma nieco inną wrażliwość. Trzech członków zespołu, poza mną, ma bardzo dużą świadomość wizualną i wydaje mi się, że przez to nasze kompozycje stają się takimi muzycznymi pejzażami, krajobrazami. Oni widzą muzykę trochę inaczej niż ja i o wiele bardziej ją rozbudowują. Ja na przykład zawsze byłem beatlesowsko-schubertowski i najważniejsza była dla mnie prosta melodia i piosenka. A oni potrafią to bardzo rozszerzyć i nadać temu bardzo ciekawą strukturę i fakturę. Wymiana różnych spojrzeń na muzykę bardzo dobrze więc na nas działa.

Czy każdy wasz utwór niesie jakiś głębszy przekaz, czy czasem jest to po prostu, jak wspomniałeś, piosenka, czyli melodia plus tekst?

Uważam, że tekst powinien być częścią piosenki, a nie wystawać ponad nią. Tekst powinien po prostu siedzieć w melodii i do tego dążymy. Każdy nasz utwór rzeczywiście jest o czymś, ale przy tym teksty są na swój sposób coraz bardziej repetytywne. Jest coraz prościej, coraz bardziej mantrycznie, powstają z tego takie wyliczanko-powtarzanki i podoba nam się ten kierunek. Wydaje mi się, że w tej prostocie może tkwić ewentualna siła naszej muzyki.

Skoro mowa o sile muzyki, to jak doszło do tego, że Jonathan Poneman z Sub Popu wylądował na jednej z waszych zeszłorocznych prób, na chwilę przed nagrywaniem nowego albumu?

Jonathana poznaliśmy na OFF Festivalu w 2013 roku. Był wtedy zachwycony naszą płytą „++”, znał nawet teksty, był też na naszym koncercie. Później czytaliśmy rozmowę z nim, to było w Pitchforku, gdzie wspomniał o nas jako o potencjalnym zespole, który chciałby kiedyś wydać. Bardzo nas to ucieszyło, ale traktowaliśmy to raczej jako ciekawostkę. A później tak się złożyło, że przyjechał do nas do Gdańska, zresztą ostatnio gościł u nas ponownie. Teraz jesteśmy po prostu znajomymi, a Jonathan życzy nam jak najlepiej, wspiera nas i często doradza nam w kwestii kolejnych muzycznych kroków.

W sieci od początku września można oglądać wasz klip do utworu „To Me”. Kto stoi za materiałem wideo?

Benjamin Finger. To norweski artysta wizualny i muzyk. Poznaliśmy go przy okazji naszego koncertu w Londynie w Cafe OTO. Jesteśmy bardzo zadowoleni z tej współpracy. Materiał został nakręcony jego analogową kamerą 8mm. To historia podróży Benjamina po Stanach Zjednoczonych i Europie. Nie jest to klip fabularny, to bardziej obrazek, który towarzyszy muzyce i nie ma roli wiodącej, ale przy tym jest do niej bardzo estetycznym dodatkiem.

Był klip i świetnie przyjęty sam kawałek „To Me”. Jak zapatrujecie się na dalszą promocję waszego nowego materiału? Skupi się ona głównie na działaniach marketingowych prowadzonych „z biurka”, czy planujecie również mocno ruszyć z koncertami?

Na pewno zagramy na dwóch festiwalach we Francji, prawdopodobnie również koncerty klubowe w Niemczech, Francji i Anglii, także w Polsce. Będziemy grali w wielu miejscach. Chociaż tak naprawdę komponujemy już nowe rzeczy, mamy w tym momencie bardzo dużo szkiców. Tak jak wcześniej wspomniałem, dla nas najważniejsze jest komponowanie, więc mentalnie jesteśmy już daleko od „Jolly New Songs”, bo mamy ochotę na nowe rzeczy. Na pewno zrobimy co się da, by dotrzeć z tą płytą koncertowo w różne miejsca. Zrobimy w tym celu więcej, niż przy okazji poprzednich albumów, bo do tej pory graliśmy tak naprawdę bardzo mało koncertów. Pierwsza część promocji płyty już tak naprawdę się odbyła, zagraliśmy ją w znacznej części na OFF Festivalu. Wiele osób już tej płyty słuchało, znamy już pierwsze opinie, więc jesteśmy dość spokojni, chociaż nie oznacza to, że nie jesteśmy otwarci na krytykę, którą przyjmiemy z pokorą i szacunkiem, bez obrażania się.”

Miłosz Karbowski, www.noisey.vice.com

Recenzja i wywiad na łamach Noisey