Trupa Trupa

Recenzja ++ – Sieci

Za dużo rzeczy, żeby je zmieścić w tak małym pudełku” – ten cytat z Kubusia Puchatka wykuty na elewacji warszawskiego Centrum Sztuki Współczesnej zawsze kolebie mi się po głowie kiedy patrzę na czekające na recenzję płyty. Czas na mały remanent. KiRk, Trupa Trupa, Jarek Adamów – albumy z zupełnie innych beczek, ale w pakiecie tworzą zestaw bodaj najlepszych polskich płyt wielu ostatnich miesięcy.

Najpierw KiRk, bo nowy krążek tego tria elektroakustycznych szaleńców liczy sobie już kilka tygodni. Ale spokojnie – od tego czasu nie zestarzała nawet o pół brzmienia i nic nie wskazuje na to, żeby miała zrobić to kiedykolwiek. KiRk są mistrzami piętrzenia wyjątkowo intensywnych improwizacji, w których mocna i zimna elektronika zderza się z upiornie ascetycznym illbientem, a starojazzowej trąbce zdarza się surfować po postrzępionym hiphopowym bicie. Ale to nie wykorzystane gatunki i ich wyjątkowo – trzeba przyznać – oryginalne zbitki zapewniają „Złej krwi” miejsce na muzycznym podium. Najmocniejszą stroną płyty jest jej ilustracyjność. To nie zabawa w brzmienia i formy, tylko doskonale opowiedziana soniczna historia – diabli wiedzą o czym, jej klimat rozkłada się gdzieś między „Jądrem ciemności” i „Boską komedią”, ale konstrukcja to już raczej coś z Hitchcocka. I bez znaczenia czy trwa akurat zmasowany atak drapieżnej elektroniki, czy trąbka Olgierda Dokalskiego roztacza aurę tak ludyczną, że niemal widać na horyzoncie chopinowską wierzbę pod którą pląsają winylowe trzaski – wszystko jest tu niepokojące, nerwowe, agresywne… Jak zła krew? Może, ale dźwięki zjawiskowo dobre. W porównaniu z „Mszą Świętą w Brąswałdzie” duży krok naprzód – mniej dźwięków, więcej napięcia.

Gdyby ktoś po KiRku zamierzał się zrelaksować, nie powinien tego robić przy Trupie Trupa. Tu co prawda granie jest czysto rockowe i nikt nie zamierza słuchacza straszyć – za to wprowadzać w cokolwiek psychodeliczne wizje i owszem. Jeśli na pierwszej płycie ta świetna trójmiejska załoga walczyła o lepsze skojarzenia z The Doors i The Stooges, tak tym razem nic nie jest już oczywiste. Muzycy niby ciągle pławią się w sosie lat 60., ale po pierwsze – w wielu smakach tamtej dekady, a po drugie, wyciągają z tej stylistyki melodie i brzmienia, lepią je jednak w granie całkiem współczesne. To trochę tak jakby udało im się dokopać do rockowego archetypu i wystrzelić go do sedna XXI-wiecznej wrażliwości. Gitary rzężą tu jak w najbardziej hałaśliwych momentach Blue Cheer czy Guru Guru, ale ich rozwinięcia odsyłają skojarzenia raczej w stronę Sonic Youth czy Blues Explosion Jona Spencera. Z drugiej strony są tu melodie słodkie jak u Donovana, lecz podszyte nerwem bliższym niektórym nagraniom Roberta Wyatta i temu, co przesiąkło z niego do poetyki avant popu. Najciekawsze jednak, że w tej plątaninie skojarzeń i odwołań nie ma ostatecznie nic oczywistego – forma utworów jest tak otwarta, jakby była nie tyle zbiorem kompozycji, co zupełnie swobodnym spustem ekspresji. A i wizjonerstwa, bo pomijając wszystko inne, to bardzo psychoaktywny materiał – być może dzięki nienachlanemu, ale wyraźnemu udziałowi Mikołaja Trzaski i Tomasza Ziętka. Jak dotąd, najlepsza polska płyta rockowa drugiej dekady tego stulecia. Podobnie jak KiRk, oryginalna.

„Bo teraz dopiero wyłaziły dusze z muzykantów. I grali, że hej! Warg nie czuli, rąk nie czuli, bebechami grali, od pradziada grali” – taki passus z Wiesława Myśliwskiego opublikowali na swoim facebookowym profilu muzycy KiRk, ale po prawdzie bardziej pasuje on do kawałka „Klezmer-Ka” z nowej płyty Jarka Adamowa. Właściwie tylko do niego, bo tym razem niestrudzony eksplorator słowiańskiego folkloru sięgnął po stare ballady ludowe, które zilustrował raczej rozłożonym na bęben, klarnet i sopiłkę transem niż nieokiełznanym klezmerskim żywiołem. Spotykamy więc w tych przestrzennych, eterycznych pieśniach pewnego chłopa z miejscowości Gidle, co to wykopał z ziemi cudowny obrazek Matki Boskiej, ale postanowił zachować go w sekrecie dla siebie. Potrzebna była boska interwencja, by ostatecznie w miejscu odnalezienia stanął klasztor. Przyglądamy się perypetiom pewnego rodzeństwa, którym po latach w jasyrze udaje się zbiec i wrócić do domu. Kłopot w tym, że nie poznaje ich nawet własna matka… Archaiczna forma tych historyjek sprzed stuleci wydaje się dziś naiwna i śmieszna, ale w zestawie z nowoczesną, etnoambientową muzyką Adamowa, łatwiej odczytać je jako zaskakująco przenikliwe refleksje o zmaganiach człowieka z własną naturą. Adamów chyba też tak je widzi, bo dźwięki z płyty, mimo całej wielobarwności brzmień, są przede wszystkim smutne. Choć jednocześnie tak finezyjne i smacznie ułożone, że człowiek uśmiecha się od ucha do ucha.

Wojciech Lada, Tygodnik Sieci

Recenzja ++ – Sieci