Trupa Trupa

Recenzja ++ – Słyszymisię

To nie jest kolejny po prostu dobry, polski album, który mógłby świadczyć o tym, że polska muzyka alternatywna stoi na przyzwoitym, niezłym poziomie; że my, Polacy “nie mamy się czego wstydzić”, że “nie jest wcale tak źle” i tak dalej, i tak dalej.

Zespół, który go nagrał nie jest już debiutantem, a jak wiadomo przy wydawaniu drugiego długograja trochę trudniej o zwrócenie na siebie większej uwagi czy rozpętanie jakiejś medialnej burzy. To nie zmienia jednak faktu, że ten album na tę uwagę i na tę burzę cholernie zasługuje. Bo “++” to po prostu bardzo, ale to bardzo dobry album, który poziomem mocno wyróżnia się na naszej rodzimej scenie alternatywnej. Nie będę dzisiaj szczędził komplementów. Trójmiejska Trupa Trupa przy okazji drugiego w swoim dorobku, wydanego 27 kwietnia longpleja, naprawdę pokazała swój kunszt. Nagrała płytę, która z jednej strony napawa optymizmem jeśli chodzi o artystyczny poziom jej kolejnych dokonań, z drugiej zaś jest jedną z najbardziej pesymistycznych, jeśli nie najbardziej pesymistyczną w przekazie, jaką dane mi było w tym roku przesłuchać.

I tak jak, poprzedzony epką “EP” (2010), zawierającą całkiem radio-przyjazną “Koszulę w kwiaty” czy buntowniczym, równie szybko wpadającym w ucho “Oporem”, debiut zespołu z 2011 roku, (pod równie niekonwencjonalnym tytułem – po prostu “LP”) był tworem żywiołowym, brudnym, garażowym i trochę impulsywnym, tak “++” w porównaniu ze swoim poprzednikiem, wydaje się albumem o wiele bardziej przemyślanym, pełniejszym brzmieniowo, utkanym dźwiękami z o wiele większą precyzją i świadomością kompozytorską. Poszukano nowych rozwiązań instrumentalnych (do współpracy zaproszono Mikołaja Trzaskę – saksofon, klarnet oraz Tomasza Ziętka – trąbka) co odbiło się pozytywnie na różnorodności i barwności brzmienia. Nad albumem wciąż unosi się jednak ta, charakterystyczna dla Trupy Trupa, aura funeralno-cyrkowa (jak to określił lider zespołu Grzegorz Kwiatkowski odpowiedzialny za wszystkie kompozycje, wokal, teksty i gitarę prowadzącą). Słychać ją zarówno w warstwie muzycznej jak i tekstowej, a właściwie na przecięciu się tych dwóch warstw. Oszczędne, minimalistyczne, w ogromnej większości do bólu mroczne, pesymistyczne i przygnębiające teksty skontrastowane chociażby z kabaretowo brzmiącymi partiami Rafała Wojczala na organach w otwierającym ++ “I Hate” są całkiem niezłym przykładem na skłonność członków TT do interesującego i udanego zestawiania, na pierwszy rzut ucha, niezestawialnego.

And everybody, and everybody and everywhere, I hate! Takimi, z wściekłością wykrzyczanymi słowami witają nas w swoim muzycznym świecie członkowie Trupy Trupa. Wydawać by się mogło – dość punkowy początek. Tło wypełnia gitarowy brzęk i wspomniane wcześniej organy przenoszące nas na diabelski młyn obracający się w otchłaniach naszej psychiki. Ten młyn w na zmianę, raz wolniejszym, raz szybszym tempie, będzie nami miotał w zasadzie do ostatniej kompozycji na krążku. Niektórym może zrobić się niedobrze, może zakręcić się w głowie, niektórzy mogą stracić poczucie czasu, a niektórzy, do czego zdają namawiać się muzycy Trupy Trupa w wieńczącej album kompozycji “Exist” (powtarzając, choć zabrzmi to dziwnie – trochę radosny lament: We don’t exist at all, we won’t exist no more), mogą nawet stracić poczucie istnienia.

Przy okazji numeru 2, młyn zaczyna obracać się wolniej, łagodnie bujając w słodko-gorzkiej, rytmicznie rwanej, dość spokojnej kompozycji “Felicy”, przywołującej na myśl wczesne dokonania Floydów, z czasów liderowania Syda Barretta i albumu The Piper at the Gates of Dawn. I choć sam Kwiatkowski podobno nie lubi Floydów i dementuje jakoby inspirował się tym chyba najbardziej psychodelicznym okresem “kamandy Pinka Flojda” to ja to podobieństwo słyszę bardzo wyraźnie. Może po prostu harmonie wokalne uzyskane na ++ przypominają bardziej barwę głosu Syda Barretta niż wymienianych w inspiracjach Trupy Trupa Beatlesów?

Kolejne przyspieszenie serwuje nam kawałek “Miracle”, który trochę bardziej przypomina kompozycje zawarte na debiucie. Jest trochę garażowo, całkiem brytyjsko, gitara zaś zdaje się wyć z bólu, będąc poddawana sporym męczarniom przez jej bezwzględnego oprawcę – Grzegorza Kwiatkowskiego. Partia na gitarze basowej (Wojtek Juchniewicz) przypomina mi trochę tę z “Biec” Cool Kids of Death z albumu Afterparty. Uzyskane brzmienie kojarzy mi się natomiast z twórczością The Rascals i Arctic Monkeys.

I znowu można się trochę pobujać, bo młyn trochę zwolnił. Wjechaliśmy już dość wysoko by zacząć się bać. Znowu, tak jak w przypadku “I Hate”, utwór “Over” (jeden z dwóch, które powstały podczas nagrywania albumu, a nie na wcześniejszych próbach) rozpoczyna, bez towarzyszenia instrumentów, Kwiatkowski (Over and over and over again, you burn! Over and over and over again you’re dead!). Później dołącza do niego delikatna sekcja rytmiczna za którą odpowiedzialny jest Tomek Pawluczuk (który jest również perkusistą zespołu Gówno), leniwa gitara prowadząca oraz świetnie wkomponowana w utwór trąbka Tomasza Ziętka, która zawodząc z bólu, przy delikatnym akompaniamencie gitary zamyka kompozycję spalając się i umierając w tempie dogasającego ogniska.

W następnej kompozycji, powstałej również dopiero podczas sesji nagraniowych, czyli “Here and Then” Kwiatkowski przy bardzo skromnej, minimalistycznej oprawie muzycznej stara się uchwycić temat przemijania i ulotności ludzkiej egzystencji. Po raz kolejny mamy do czynienia z powtarzaniem jak mantrę, w zasadzie tych samych wersów różniących się jedynie ostatnimi słowami. W taki posępny, lecz dość spokojny sposób przypomina, że wszyscy nasi najbliżsi kiedyś umrą, czy tego chcemy czy nie. Mimo, że sam tekst nie zdołał mnie urzec, to w połączeniu z tą spokojną, prostą melodią i całkiem przekonującym, zharmonizowanym wokalem Kwiatkowskiego utwór, choć posępny diabelnie, jest całkiem przystępny. Słychać w nim z kolei pewne podobieństwa z akustycznymi kompozycjami autorstwa Rogera Watersa.

Mimo że poziom tego albumu naprawdę powala na kolana, przesłuchawszy następne 4 kompozycje, ciężko nie słuchać numeru 11-ego z pewnego rodzaju ulgą (no chyba, że komuś uda się odprężyć przy kawałku “Home”, którego delikatna, lekka gitara z nałożonym efektem echa może działać uspokajająco, pod warunkiem, że nie będziemy się wsłuchiwać w tekst, a wokal traktować będziemy po prostu jako kolejny instrument) ). Linia melodyczna w “Exist”, po troszkę leniwym intro staje się w porównaniu z resztą albumu całkiem radosna. Przyznam, że gdy pierwszy raz słuchałem tego utworu, tak bardzo chciałem, żeby był czymś w rodzaju happy endu, że słyszałem, że Kwiatkowski śpiewa “we don’t exist alone” zamiast “we don’t exist at all”. I choć faktycznie, tekst po raz kolejny nie jest może z tych w 100% optymistycznych, to coraz bardziej skocznie, wesoło rozwijająca się muzyka w połączeniu z wesołymi chórkami i coraz szybszym tempem, sprawia, że to “nie-istnienie” staje się tym happy-endem. Happy-endem-ulgą, happy-endem-oczyszczeniem, doprowadzającym do katharsis.

Na kolejną pochwałę zasługuje na pewno osiągnięte przez Trupę przestrzenne brzmienie, uzyskane dzięki nagrywaniu całości materiału w Nowej Synagodze we Wrzeszczu. Kwiatkowski w jednym z wywiadów przyznał, że zespołowi bardzo spodobało się brzmienie ostatniego, ósmego w dorobku, studyjnego albumu brytyjskiej królowej alternatywy – PJ Harvey, czyli płyty “Let England Shake”, która nagrana został również w świątyni, w jednym z kościołów w Hrabstwie Dorset, w Anglii. Właśnie dlatego grupa zaczęła poszukiwania miejsca, w którym można by było uzyskać podobne brzmienie. Rzeczywiście, nagrywanie w Nowej Synagodze okazało się bardzo dobrym posunięciem, które sprawiło, że ++ panoszy się w uszach tak niesamowicie przejmująco i tajemniczo. Nie mam żadnych wątpliwości, że zasługuje na miano jednego z najlepszych polskich albumów tego roku. Niech nie zmyli was tytuł. Ta płyta ma o wiele więcej plusów do których poznania serdecznie zachęcam (jeśli niestraszna wam depresja).

Mateusz Maciejewski, www.slyszymisie.wordpress.com

Recenzja ++ – Słyszymisię