Trupa Trupa

Rozmowa z 1uchem1okiem

Jakie uczucia towarzyszą tak długiemu oczekiwaniu na premierę?

GK. W czasie oczekiwania zaczęliśmy po prostu komponować nową płytę i mamy już bardzo wiele szkiców nowych piosenek.

Czego oczekujecie po odbiorze nowej płyty, czego się obawiacie?

GK. Mamy nadzieję, że nowa płyta znajdzie swoich odbiorców. Niczego się nie obawiamy. Odrobiliśmy swoją duchową pracę domową tak dobrze jak mogliśmy. Jedyne co możemy zrobić to grać większą ilość koncertów. Kwestie wydawnicze są również dobrze rozpracowane. Zatem czujemy spokój.

Macie solidnych wydawców. Premiera odbędzie się równolegle na kilku znaczących rynkach muzycznych. Czy wszystko zapięte zostało już na ostatni guzik?

GK. Mam taką nadzieję. 27 października „Jolly New Songs”, ukaże się jako międzynarodowa kooperacja dwóch niezwykle prestiżowych wytwórni – francuskiej Ici d’ailleurs (w katalogu m.in. Yann Tiersen, Matt Elliott/The Third Eye Foundation, Stefan Wesołowski) oraz brytyjskiej Blue Tapes and X-Ray Records (w katalogu m.in. Jute Gyte, Tashi Dorji, Mats Gustafsson, Katie Gately). Premiera odbędzie się nie tylko we Francji i Wielkiej Brytanii i w innych europejskich krajach, ale również w Stanach Zjednoczonych, dzięki wsparciu Forced Exposure i Tell All Your Friends Pr. Za polską promocję i dystrybucję płyty odpowiedzialna jest legendarna Antena Krzyku (Dezerter, Ewa Braun, Hańba, Siksa). Oficjalna promocja „Jolly New Songs” rozpoczęła się 1 września premierą singla i teledysku „To Me”, wyreżyserowanego przez
norweskiego artystę Benjamina Fingera.

Wasza poprzednia płyta dotarła do zacnego grona krytyków, m.in. do Sashy Frere-Jonesa? Jak wiele pracy wkładacie w promowanie waszej muzyki?

GK. Zaczęło się od płyty „++”. Ona jako pierwsza była recenzowana nie tylko przez polskie media. Ale przy okazji Headache mieliśmy prawdziwy zalew recenzji i puszczania naszych piosenek w małych i dużych rozgłośniach radiowych. Wydaje mi się że Sasha Frere trzyma rękę na pulsie i my w pewnym sensie również trzymamy rękę na promocyjnym pulsie. Badamy różne drogi dla naszej muzyki. Ale od pewnego czasu sprawami promocji zajmują się wytwórnie. Wydaje mi się że sprawy promocji są zawsze drugorzędne. Są tylko formą i drogą dotarcia, najważniejsza jest muzyka. To czy się komuś spodoba, czy nie i przede wszystkim to, czy my sami jesteśmy z niej zadowoleni.

Zaskoczył was entuzjastyczny odbiór waszej poprzedniej płyty „Headache”?

GK. Moim ulubionym bohaterem filmowym jest herzogowski Brian Sweeney Fitzgerald który marzy o zbudowaniu opery w środku dżungli. Finalnie mu się to nie udaje, ale ważne jest to pragnienie i cała skrajna droga. Najważniejsze są dla nas na pewno same kompozycje i komponowanie piosenek na próbach. To jest ta właściwa droga budowania opery w środku dżungli. Sprawy medialne na przykład opinia Sashy są dla nas niezwykle pomocne i ważne, ale jednak zawsze drugorzędne wobec samego grania i wymyślania piosenek.

Czujecie presję związaną z byciem kolejną rodzimą nadzieją na wytęskniony światowy sukces polskiej muzyki?

GK. Zależy jak ktoś ocenia światowy sukces. Dla nas światowym sukcesem jest nagranie bardzo dobrej płyty. Naprawdę sprawy odbioru i promocji powinny być drugorzędne i są dla nas drugorzędne. Jesteśmy artystycznie zadowoleni z „Jolly New Songs”. Jesteśmy dumni z naszego nowego dziecka. To jest dla nas największy sukces.

Dlaczego poza niszowymi artystami, nie udało się dotąd polskim muzykom zaistnieć na szerszą, światową skalę? Nawet Brodka, której ostatni album miał według niektórych odkryć dla świata polską Bjork, dużym echem się raczej nie odbił?

GK. Myślę że założenie pod tytułem: „robimy karierę na świecie” jest błędne i jest jedną wielką pułapką. Moim zdaniem powinno się robić rzeczy tak dobrze jak to tylko możliwe, a jeśli zdarzy się jakiś bardzo dobry odbiór np. poza krajem to również bardzo miło i tyle.

A czy wasza muzyka ma na to szansę? Dysponujecie czymś więcej niż Brodka, Myslovitz, Coldair, którzy w mniejszym lub większym stopniu zaznaczyli, lub próbowali zaznaczyć swą obecność na zachodzie?

GK. Nie chcemy uczestniczyć w żadnym peletonie. Chcemy komponować najlepsze jakie się da piosenki, rejestrować je z najlepszymi ludźmi np. z Michałem Kupiczem i szukać dla tych piosenek wytwórni i odbiorców.

Dorobiliście się już swoich fanów, czy nadal pozostajecie raczej pupilami krytyków i recenzentów?

GK. Rzeczywiście większość naszych odbiorców to krytycy, dziennikarze, artyści i branża muzyczna. Ale to się powoli zmienia. Właśnie ze względu na częstsze koncerty, które są przyjmowane, o dziwo bardzo dobrze. Ale nadal jest to muzyka mało rozrywkowa. I dobrze.

Dostrzegacie różnicę między tym jak wasza muzyka odbierana jest w Polsce i zagranicą?

GK. Od pewnego czasu odbiór i w Polsce i poza Polską jest bardzo dobry, chociaż nadal wychodzi na to że lepszy odbiór jest poza Polską, ale to również dlatego że wytwórnie, w których wydajemy są spoza Polski. Za polską dystrybucję i promocję „Jolly New Songs” odpowiedzialna jest legendarna Antena Krzyku, zatem może dzięki temu odbiór w Polsce i poza Polską będzie potencjalnie jednakowy. Z drugiej strony to jest jedna wielka niewiadoma. W każdym razie, oby odbiór tu i tam był jak najlepszy.

Przy każdej możliwej okazji negujecie instytucje lidera, podkreślając kolektywny charakter waszej twórczości. Jak udaje się wam zachować egalitaryzm w zespole? Jak przebiega wasza współpraca? Razem piszecie, komponujecie, aranżujecie. Nigdy nie wchodzicie sobie w drogę?

GK. To prawda i czasami jest to ciężkie, ale po prostu jesteśmy takimi ludźmi i nikt z nas nie pozwoli sobie na to, aby być czyjąś własnością, i jakimś trybikiem w czyjejś maszynie. Próbujemy robić wszystko razem. Nie ma u nas jednomyślności. Każdy ma swoją wizję i swoje gusta. Proces łączenia tego w całość bywa czasami trudny, ale jest dla nas finalnie satysfakcjonujący. Jesteśmy przede wszystkim przyjaciółmi. Dopiero potem muzykami. Myślę że tutaj mamy odpowiedź.

Na płycie „++” zaprosiliście do współpracy gości (Mikołaja Trzaskę i Tomka Ziętka). Był to jednorazowy jak dotąd epizod. Rozczarował was jego efekt? Dlaczego nie pokusiliście się o kolejne?

GK. Efekt nas nie rozczarował, ale oczarował. Przy okazji „Headache” i „Jolly” mieliśmy też takie teoretyczne możliwości, ale charakter piosenek ewidentnie nie sprzyjał dodatkowy partiom dźwiękowym.

Wiele zapewne zawdzięczacie Michałowi Kupiczowi, który przy produkcji „Headache” zaproponował nowe brzmienie dla waszej muzyki. “Jolly New Song” jest kontynuacją tego wyboru.

GK. Chyba każdy kto pracował z Michałem mówi to samo, i ja szczerze powiem to samo ponownie. Michał to wspaniały i wymarzony realizator i wspaniale, że z nim współpracujemy. Oby to trwało jak najdłużej. Jako zespół boimy się źle rozumianej rockowości i Michał również. Myślę że to jest pewien klucz w tej współpracy. Pójście takim rockowo gitarowym torem bocznym.

Czym jest źle rozumiana rockowość?

GK. Oczywiście to kwestia gustów i nasz gust nie jest lepszy ani gorszy. Po prostu nie lubimy siermiężnej męskiej rockowości.

Jakieś zasługi należałyby się również dla The Beatles, Sonic Youth, Velvet Underground, Nirvany, czy Swans? Macie wobec tych kapel jakiś dług wdzięczności?

GK. Myślę że mamy ogromny dług wdzięczności u nich wszystkich, ale dodałbym jeszcze zespół Fugazi i będzie komplet. A tak na serio to trzeba byłoby dodać o wiele więcej artystów, ponieważ każdy z nas słucha trochę czego innego, i np. Rafał Wojczal ceni mocno Elliota Smitha, a ja słucham najczęściej muzyki klasycznej np. w wykonaniu Glenna Goulda. I każdy z nas wymienia się inspiracjami i robi się z tego kogel-mogel.

Czy jest możliwe, że kiedyś w waszej muzyce pojawi się elektronika, czy raczej jesteście wierni rockandrollowemu etosowi? W waszym bliskim otoczeniu funkcjonują przecież twórcy otwarcie flirtujący z elektroniką (Wesołowski, Kaliński)

GK. Wszystko jest możliwe i będziemy używać wszelkich środków, aby nasycić odpowiednio dany utwór. Nie mamy w tej kwestii ograniczeń i nie jesteśmy niczyimi zakładnikami.

Nowy album zbudowany został na kontrastach między melancholią, a stuporem; łagodnością, a zgiełkiem; hymnicznością, a intymnością. Wyciszenia przeplatają się z erupcjami hałasu. Czy balansowanie między skrajnościami jest kołem napędowym Trupy?

GK. Zdecydowanie tak. Zdecydowanie interesuje nas balansowanie między skrajnościami, ale też warto zaznaczyć, że tak to nam po prostu wychodzi. To nie jest założenie projektowe i odgórne. Jak wyjdzie inaczej to otworzymy się i zaakceptujemy to „nowe”.

Nazwa zespołu, jak i muzyka jest chętnie przez was charakteryzowana, jako cyrkowo, wodewilowo, funeralna. Tym razem jednak ciąży zdecydowanie w stronę tej ostatniej. Z kolei wodewilowość, tak charakterystyczna dla „++” i po części dla „Headache”, na nowym albumie jest śladowa. Spoważnieliście, sposępnieliście? Gdzie podziała się ta przewrotność?

GK. Rzeczywiście jest tego coraz mniej, a i samą nazwę postrzegamy coraz bardziej abstrakcyjnie. Na pewno w jakiś sposób się zmieniamy. Nagraliśmy już „++” i „Headache”. Nie możemy robić ciągle tego samego. Zresztą, możemy robić to samo, ale wychodzi nam jednak ciągle coś odrobinę innego. Ale nie widzę tutaj wolty i rewolucji, a ciągłą ewolucję albo po prostu zmianę.

Na płycie „Jolly New Songs” znalazł się, duszny i klaustrofobiczny utwór „Love Supreme”. To jakieś nawiązanie do Coltrane’a? Brzmi raczej jak antyteza jego natchnionego grania.

GK. Muzycznie utwór nie ma nic wspólnego z Coltranem, bo gdzie nam do niego i jego wspaniałego poziomu. Ale tekstowo rzeczywiście w pewien sposób ma, ale właśnie jako wolta i sytuacja anty, albo obok.

Tekst „Never Forget”, podobnie jak niektóre z twoich wierszy, nawiązuje do zbrodni drugiej wojny światowej i Holokaustu. Zawzięcie deklamowane przez Ciebie „Never, we never forget” w kontekście aktualnej polityki historycznej brzmi wręcz jak manifest.

GK. Ta piosenka to taka próba oddania głosu zmarłym, ale bez zadęcia bo jednak to teren muzyki psychodeliczno gitarowej. Ale to rzeczywiście piosenka o Holokauście. Swoją drogą jest mnóstwo prób podważenia tego co się stało. Kiedyś zatem miło nam będzie jeśli zasadzimy naszą małą sadzonkę w ogródku pt. „antyfaszyzm” i „nigdy nie zapomnimy”. Ale jednakże bez zbytniego ideologizowania.

Twoim zdaniem w muzyce AD 2017 jest jeszcze miejsce na manifesty i politykę? Czy też jej funkcjonalność jako światopoglądowej trybuny wyeksploatowała się?

GK. Myślę że sztuka jest w pewnym sensie zawsze sztuką przekonywania i pewnego udawania, zatem zawsze będzie idealnym narzędziem do używania retoryki i do manifestacji bez względu na czas.

W 2013 powiedziałeś następujące zdanie; “Myślę, że 2013 rok jest jak najbardziej dobry do buntu, chociaż rzeczywiście jeszcze nigdy poziom życia w Polsce i na świecie nie był tak wysoki i jeszcze nigdy nie byliśmy tak przykryci pozornym albo czasem prawdziwym zadowoleniem.” Co w takim razie powiedzieć o 2017?

GK. Myślę, że teraz jest się łatwiej buntować ponieważ więcej ludzi się buntuje i jest to w dobrym tonie pomimo, że poziom życia jest jeszcze wyższy niż w 2013. Pewne podważanie rzeczywistości i stawanie w kontrze do niej ma zawsze dużo sensu i często może wyjść z tego dużo dobrego np. w kwestii praw człowieka albo właśnie sztuki.

A dlaczego na koncertach nie gracie już “Koszuli w kwiaty” (2010), to przecież wasz najbardziej popularny utwór?

GK. To jest jednak nasza prehistoria, ale bardzo lubię ten utwór. Ten i polski „Opór”. Uważam że te piosenki są odpowiednio nasycone i udały się. Ale wyszło tak, że trochę zmieniliśmy kurs i płyniemy w inną stronę więc te dwie piosenki nie pasują kompozycyjnie np. do piosenki „Jolly New Song”.

“Koszula w kwiaty” to prehistoria, zostało coś z niej w dzisiejszej Trupie, czy to raczej wadząca kula u nogi?

GK. Bardzo lubię ten utwór. Nic mi w nim nie wadzi. Bartek Chaciński napisał kiedyś o tym „neobigbeat” i sądzę że jest to dobre określenie.

Bartosz Nowicki, www.1uchem1okiem.blogspot.com

Rozmowa z 1uchem1okiem