Trupa Trupa

Wywiad na łamach lipcowej Lampy

Z Grzegorzem Kwiatkowskim i Wojciechem Juchniewiczem rozmawiał Tadeusz Rubik.

Tadeusz Rubik – Powinienem chyba zacząć od gratulacji. Trupa Trupa zagra w tym roku na Off Festivalu w Katowicach. Jak się tam dostaliście?

Grzegorz Kwiatkowski – Występ na Offie jest efektem wydania drugiej płyty w końcu kwietnia tego roku. Organizatorzy uznali ją za dobrą, i stwierdzili, że dobrze, gdybyśmy ją u nich zaprezentowali.

T.R. To z kolei bez wątpienia wiąże się z odejściem od dość rockowej, momentami nawet punkowej estetyki, dostrzegalnej na poprzednich płytach, prawda? Teraz bardziej wpisujecie się w linię programową Offa.

G.K. – Punkowe tam było może bardziej brzmienie, bardzo kasetowe, czy z garażu. Mówimy teraz o płycie z 2011 roku.  Chodzi o nagrywanie. Tamtą płytę nagraliśmy w tydzień w Radiu Gdańsk, było bardzo szybko, mieliśmy na każdą piosenkę chyba po 4 godziny. Tak wyszło. Miks w ogóle nie był zrobiony, z tego co pamiętam… Nie, płyta została zmiksowana, tylko że miks trwał jeden dzień. W każdym razie wszystko robiliśmy w pośpiechu, dużym pośpiechu. Dlatego nie mogliśmy pracować nad brzmieniem i nad dodatkami, nad poprawkami w ogóle. Ta płyta została nagrana bardzo szybko i przez to jest tak piosenkowa. Swoją drogą są na niej kompozycje, które mogłoby spokojnie znaleźć się na nowym albumie, gdyby nad nimi trochę dłużej popracować, na przykład Porn actress.

Wojciech Juchniewicz – Albo Take my hand.

G.K. Pamiętajmy też o tym, że na nowej płycie jest na przykład kawałek pod tytułem See you again, który równie dobrze mógłby być na starszej płycie. Analogicznie, piosenka Walt Whitman pasowałaby do ++.

W.J. Ja nie słyszę dużo punkowości na LP, w ogóle nie postrzegam tej płyty jako punkowej. Wydaje mi się bardziej grzeczna. Mieliśmy mniej odwagi w graniu, robieniu muzyki. Wynikało to z czasu, który spędzaliśmy razem.  Teraz, dwa lata później,  jesteśmy bardziej dotarci, ograni i jakby odważniejsi. Natomiast tamte piosenki, jakkolwiek bardzo je lubię, były chyba trochę zachowawcze, a przynajmniej bardziej niż nowe, w których pozwalamy sobie na wycieczki w rejony, których wcześniej nie eksplorowaliśmy.

G.K. A ja tak nie sądzę, nie uważam żeby były zachowawcze.

W.J. Bardziej zachowawcze.

G.K  Ja widzę drogę, od jakiegoś neo big beat’u, czym jest właśnie Koszula w kwiaty z EPki, przez LP, które moim zdaniem było bardzo beatlesowskie. Na przykład melodia Did you jest bardzo Mccartneyowska. Choć jest mroczna, to paradoksalnie dosyć radosna i lekka. Jeśli coś można by powiedzieć o nowej płycie, to na pewno to, że jest ciemniejsza. Nowa płyta jest najciemniejsza, to można powiedzieć obiektywnie, nawet mroczna. Ponieważ Lampa to pismo literackie, to mógłbym powiedzieć, że jest cioranowska (śmiech).

T.R. Z drugiej strony chyba nie do końca pasuje wam nazywanie Trupy Trupa zespołem rockowym.

G.K. Po recenzjach płyty widać, że ciężko opisać co to dokładnie jest, jaki to dokładnie rodzaj muzyki. Robi się z tego miszmasz. Wielu recenzentów pisze jaki zespół widzi u nas, na ogół robią się takie wyliczanki.

W.J. Byliśmy posądzeni nawet o wpływy Deep Purple.

G.K. Deep Purple?

W.J. Był w którejś recenzji.

G.K. Na pewno był absurdalny Black Sabbath.

W.J. Wszystko można złowić, pewnie też tak zwaną „trójmiejskość”.

G.K W sumie nie ma w tym nic złego. To się rozbija o subiektywne postrzeganie sztuki. Ale moim zdaniem bez wątpienia nie jesteśmy rockiem klasycznym. Chodzi też o pewne skojarzenia. Rock kojarzy mi się z siermiężną muzyką, sceniczną, atakującą. Jest stylem bycia i życia. Trupa jest czymś raczej wycofanym, czymś scenicznie nieatakującym, statycznym. Nawet pod tym względem nie spełniamy wymogów rockowych.

W.J. Rzeczywiście, jeśli chodzi o termin rock, to najbardziej drażniąca jest jego niemuzyczna otoczka, styl.

G.K. Na przykład konferansjerki. My raczej nic nie mówimy, to nie wynika z założeń, raczej tak wychodzi. Czasami próbowałem wzmocnić koncertową narrację, być bardziej otwartym na publiczność, ale to było na siłę.

W.J. I to było też wtedy, kiedy piosenki faktycznie były bardziej rockowe i rozrywkowe.

G.K. Myślę, że jeśli my trzymamy się z rockiem, to raczej z alternatywnym.

W.J. Co nie musi oznaczać niszy. Rock alternatywny bywa mainstreamem, myślę o Muse i mega gwiazdach  brytyjskich, Radiohead na przykład.

G.K. Tak, ale to ewenementy. Radiohead to gwiazdy, ale nagrali pierwszą, rockową płytę, i coraz bardziej przeskakiwali w stronę alternatywną i eksperymentalną. Popularność zawdzięczają swoim pierwszym, rockowym gestom.

W.J. Ale wydaje mi się, że oni w czasach pierwszej płyty też uchodzili za muzykę alternatywną. Wpisywali się w jakąś brytyjską odmianę grunge’u, który był promowany jako alternatywa.

G.K W takim razie to ewenement. Mnie w każdym razie uspokaja pojęcia rocka alternatywnego, bo nie jest mylące dla kogoś, kto nas nie zna, nie przywołuje typowo rockowych skojarzeń.

W.J. Formalnie, patrząc na instrumentarium, to jesteśmy zespołem rockowym: gramy piosenki z refrenem, na gitarach, klawiszach, basie i perkusji. Ale mentalnie nie utożsamiamy się z nurtem rockowo-koncertowo-imprezowym. Nasz przekaz też nie jest taki zabawowy, pijacko-utracjuszowski.

T.R. Powiedzieliście, że na koncertach nie jesteście szczególnie żywiołowi.

W.J. Sytuacje koncertowe są dla nas trochę obce.

G.K. Ostatnio graliśmy na Fląder Festiwal, tam rockowość by się sprawdziła – plaża, alkohol, dużo młodych ludzi. Sytuacja, gdzie rockowe, zaczepne gesty byłyby mile widziane. My, ze statyczną sytuacją, nie byliśmy zbyt pewni siebie w tej piwnej sytuacji. Nie widziałem nawet szans potencjalnego odbioru. Nie wyobrażałem sobie, żeby ktoś słuchał i otworzył się na przykład na Here and then. No i chcieliśmy żeby spadł deszcz. I faktycznie spadł. Byliśmy ostatnim zespołem, zamykaliśmy festiwal, graliśmy o wpół do pierwszej, więc było już niewiele osób. Po pierwszej piosence spadł upragniony deszcz i naprawdę zrobiło się estetycznie. Było ciemno, lało, garstka ludzi. Piosenki z nowej płyty naprawdę bardzo ładnie brzmiały. Ważne też, że było świetne nagłośnienie.

W.J. Stwierdziliśmy tam, może nie jednogłośnie, że to był jeden z  lepszych, jeśli nie najlepszy koncert jaki zagraliśmy. Był kameralny, mimo otwartej przestrzeni, plaży i głośności.

G.K. My na ogół mamy takie awaryjne sytuacje koncertowe. Rok temu graliśmy na Open’erze, wydaje mi się, że tamten koncert był udany. Tam też stało się tak, że spadł deszcz albo była burza. Graliśmy o dwudziestej pierwszej trzydzieści, czyli bardzo późno, i też coś się spieprzyło. Ludzie uciekali przed deszczem do naszego namiotu, a o dwudziestej drugiej grał Franz Ferdinand. Ludzie weszli, zobaczyli i poszli na Franza Ferdinanda, zostało ich niewielu. I chyba nikt z tego powodu nie cierpiał. Nam w takiej sytuacji łatwiej się skupić. Fakt faktem, że mamy też doświadczenie z większa publiką, na przykład kiedy graliśmy kilka koncertów z Grabarzem i nie wspominamy tych koncertów źle.

T.R. Trochę wcześniej wspomnieliście o Beatlesach, którzy są dla was pewnym ideałem. Jakie zespoły oprócz nich wskazalibyście jako źródło inspiracji?

W.J. Każdy z nas ma różne inspiracje, ale mamy pewne punkty styczne. Wspólne dla nas są chyba pewne rejony muzyki popularnej…

G.K. No nie, ale co to jest muzyka popularna?

W.J. Chodziło mi o to, że nie wszyscy spotykamy się w rejonach bardziej eksperymentalnych, noisowych, a z drugiej strony tych zawadzających o klasykę.

G.K. Najlepiej będzie, jak powiemy jakie ty masz inspiracje, jakie mam ja, jakie mają nieobecni czyli Tomek Pawluczuk i Rafał Wojczal.

W.J. Zawsze jak myślę, co mam powiedzieć o tym, czego słucham, to mam strasznie duży problem. Mogę powiedzieć że bardzo podoba mi się Sonic Youth, Swans, Fugasi…  takie punkowo-noisowe historie z lat 90tych. Ale też Beatlesi, czyli lata 60te. Oprócz tego muzyka folkowa, minimalistyczna, czy strukturalna. Naprawdę bardzo szeroko. W ogóle trudno mi kategoryzować muzykę. W każdej coś znajduję.

G.K. Dobrze, a Rafał Wojczal na przykład szanuje Johna Frusciante, tego słucha dużo, nigdy od tego nie odpadł. Ale na pewno łącznikiem są dla nas Beatlesi.

W.J. A Tomka kojarzę znowu z wielokierunkowością sympatii muzycznych, ale nie chcę ubierać go w buty, które być może nie są jego.

T.R. Czy inspiracje przekładają się w jakiś sposób na wasze granie, dążycie do pewnego wzorca?

G.K. Dla mnie ważne są sytuacje czysto piosenkowe: Beatlesi, Bob Dylan, John Lennon albo Lou Reed, szczególnie Lou Reed i John Cale na płycie Songs for Drella. Piosenkowe, to znaczy zamknięte w strukturze dwu albo trzy minutowej przy użyciu prostych środków. Jedną z osób, które robiły najlepsze piosenki był Franciszek Schubert, napisał w swoim życiu kilkaset pieśni, a żył krótko. Taka forma piosenkowa wydaje mi się jedną z najwybitniejszych form w sztuce w ogóle. Jest formą bardzo prostą, wręcz ludową, ale niektóre piosenki absolutnie satysfakcjonują mnie na najwyższym poziomie odczuć estetycznych. Nie uważam ich tylko za przerywnik i oddech, potrafią być bardzo mocne, na przykład piosenka Johna Lennona God. Albo The Pixies, zespół bardzo piosenkowy, surrealno piosenkowy, albo na przykład Nirvana, której, mimo brudu i estetyki grunge, strasznie zależało, żeby zmieścić się w strukturach stricte piosenkowych. Dla mnie ważna jest próba zrobienia świetnych piosenek.

T.R. Jesteście współautorami tekstów. Jak przebiegała współpraca? Chodzi mi o to, czy pisaliście fragmenty tekstów i łączyliście je, czy nad każdym pracowaliście razem?

G.K. Czasem jest w ogóle tak, że działamy w sposób kompozycyjny zespołowy, to znaczy składamy piosenki z części, każda z nich, jedna trzecia czy połowa ma różnego autora. To zresztą słychać. Są dwa albo trzy pomysły w piosence, trzy autonomiczne, połączone części. My je łączymy. Część pierwsza jest autorstwa pana X, a druga pana Y i to zdarzyło się raz albo dwa. Są takie przeplatanki.

T.R. Na przykład w jakich piosenkach?

W.J. Porn actress.

T.R. A z nowej płyty?

G.K. Bullet In your head.

W.J. Ale ona nie weszła na płytę.

G.K. No to z nowej płyty nic. Ale na LP, we wspomnianym Porn actress, łatwo wyróżnić dwa teksty w obrębie jednego. Jednak raczej jest tak, że teksty mają jednego autora, nie są pisane razem, ale wszyscy razem je opiniujemy, sprawdzamy, poprawiamy, zmieniamy. Tekst nie jest świętością. Po prostu musi się zazębić z melodią, musi działać. Czasami trzeba go lekko dorobić już przy samym nagrywaniu, tak było na przykład na nowej płycie z piosenką Miracle. Nie było w ogóle drugiej zwrotki, została dodana przy samej rejestracji…

W.J Albo zaraz przed…

G.K …zaraz przed doszła druga zwrotka, o chodzeniu nad polami, i wtedy tekst był już lepszy, bardziej poetycki. W pierwszej zwrotce było chodzenie po wodzie, to jest stricte biblijne, rażący brak wyobraźni.

T.R. Po angielsku piszecie programowo, czy tak jakoś wyszło?

G.K Mamy teksty po polsku, a dokładnie dwie piosenki, które ukazały się na naszej debiutanckiej epce z 2010 roku. Mam na myśli „Koszulę w kwiaty” i „Opór”. Ale w zespole nie ma strategii także pod kątem języka. Jest tak jak nam wychodzi. Raz po polsku, innym razem po angielsku. Chociaż ostatnimi czasy rzeczywiście wychodzi częściej po angielsku.

T.R. Teraz będę nudny, pytanie pojawia się w każdym wywiadzie. Wspomniałeś o poetyckości tekstów, często mówi się, że jesteś poetą i jednocześnie grasz w zespole. Jak bycie wokalistą-tekściarzem i poetą wpływa na siebie?

G.K. Poezja nie potrzebuje muzyki ani podkładu, powinna bronić się sama. Nie potrzebuje podbicia muzycznego, na ogół to się nie sprawdza. Gdybym chciał na siłę wrzucić tekst poetycki w piosenkę, to by się nie udało, prawdopodobnie ucierpiałaby melodia. Tekst piosenek to nie jest poezja, chociaż czasami w tekstach Trupy Trupa pojawiają się nawiązania do mojej poezji, przebłyski, słowa klucze, na przykład jeden fragment w Koszuli w kwiaty. Dobrze zaplątał się w piosenkę. Kawałek jest też w piosence Opór, a dokładnie fraza z Eine Kleine Todesmusik, czyli Stawiajmy opór z godnością. Ale to tylko jako fraza, całe by się nie zmieściło. Albo na LP w You should not have been born nawiązanie do wierszy z cyklu urodzić i trylogii powinni się nie urodzić. Po zebraniu tego wszystkiego byłoby sześć czy siedem linijek na dwadzieścia pięć piosenek, więc mało. To rzeczy odrębne, ale na pewno w swoim klimacie podobne. Trudno tworzyć sztukę „inną”. Poezja, jaką piszę, jest pesymistyczna, nihilistyczna. Ciężko byłoby, żeby moje teksty piosenek były czymś zupełnie pozbawionym tej ciemności.

W.J. Bo jesteś ciągle tą samą osobą, nie zakładasz maski poety i rockowca. Szukamy wspólnych płaszczyzn, ale nie rezygnujemy ze swoich ogólnych, światopoglądowych postaw.

G.K. Chodzi o to, że twórczość jest w pewnym sensie przedłużeniem osoby, jakby przedłużeniem ciała albo ręki. Jest taka opcja, że ludzie się dziwią, czemu artysta tak źle reaguje na krytykę, czemu go to boli. Został zjebany i mu smutno. Ktoś mógłby powiedzieć, że brakuje mu dystansu do siebie i sztuki, którą robi. Mi natomiast wydaje się, że ten smutek jest bardzo uzasadniony, myślę, że jeśli ktoś poważnie potraktuje sztukę jako przedłużenie swojej osobowości, może być mu przykro, że koledzy z podwórka go nie akceptują i go przegonili. (śmiech)

W.J. Oczekuje się zdystansowanej sztuki i konsekwentnie zdystansowanej reakcji na krytykę.

G.K. Moim zdaniem, zła sztuka jest robiona z dystansem. Dystans i ironia są czymś bez wątpienia bezpiecznym, gwarantują asekurację. Sztuka ironiczna, zdystansowana, trzypoziomowa, zdająca sobie sprawę z własnej sztuczności i formy to coś, co nawet trudno zaatakować. Zawsze może być potraktowana albo czysto formalnie, albo ironicznie, albo jako śmiejąca się z samej siebie.

W.J. No tak, bo to sfera intelektualna. Nas interesują bardziej emocje – nie wiem na ile są one przekonujące, ale to już sprawa drugorzędna.

G.K. Dla mnie, jeśli chodzi o sferę filmu, to filmy Wernera Herzoga są najlepszym przykładem tego, co podoba mi się w sztuce. Nigdy nie widziałem w jego wcześniejszych filmach asekuracji, żartu, wskazówki, że film jest okiem puszczonym do widza. Trochę zjeżdżamy z tematu, wiem. Myślę, że moglibyśmy powiedzieć, za siebie i za Wojtka, bo nie możemy mówić za wszystkich, że zespół nie jest żartobliwy. Nawet jeśli, na przykład w I hate, jest groteskowo i kabaretowo, jak w sytuacji Kurta Weila, że coś kojarzy się z berlińskim kabaretem albo cyrkowością.

W.J. Ale to późniejsze skojarzenie. Nie projektowaliśmy piosenki groteskowej, określenie pojawia się gdy piosenka jest gotowa.

T.R. Antycypując kolejne pytanie, określiliście już swój pogląd na sztukę. Czy brak w nim miejsca na zaangażowanie ideologiczne, w sprawy polityczne czy społeczne?

W.J. Wprowadziłbym rozróżnienie między zaangażowaniem politycznym a zaangażowaniem w ogóle. Postrzegam piosenki Trupy jako bardzo zaangażowane, ale w rzeczy uniwersalne, egzystencjalne. Chociaż piosenka Opór  rzeczywiście porusza temat chodzenia do pracy, w tym sensie może jakoś nawiązuje do sytuacji społecznej czy około politycznej, ale tak naprawdę mówi o podstawowych historiach, jak niewolnictwo człowieka.

G.K. Są zaangażowane, ale nie doraźnie. To nie jest piosenka o umowie śmieciowej albo coś takiego. To nie znaczy, że krytykujemy ludzi, którzy piszą piosenkę o umowach śmieciowych. Jest ogromna przestrzeń. Sztuka kojarzy mi się z przestrzenią wolności, naprawdę wiele się w niej mieści. Znajdzie się miejsce i dla tych, i dla tych, dla smutnych i narzekających, dla raperów z osiedla z kluczami na szyi, ale jest też miejsce dla sztuki o umowach śmieciowych, albo sztuki mówiącej, który polityk w tym roku słabo się sprawdził.

W.J. Amen

G.K. Amen

Wywiad na łamach lipcowej Lampy